– Wcale nie chcę forsy! – odparł.
Zaniepokoiłem się. Miał oczy jak śnięta ryba.
– Więc o co żywisz pretensje do świata? – zapytałem. – Wyrzucono cię z motelu?
– Nie – rzekł. – Mieszkam z matką.
– Ile masz lat?
– 46.
– W tym wieku to chore.
– Nie, to ona jest chora. Nie może utrzymać moczu. Musi nosić gumowe pieluchy i w ogóle.
– Przykro mi.
– Mnie też.
Wciąż stał nade mną i wytrzeszczał gały.
– Hm. Nie wiem, co mógłbym na to poradzić – powiedziałem.
– Nic…
Dopiłem wódkę.
– Chciałem cię tylko o coś spytać – oznajmił. – O jedną rzecz.
– Dobra. Wal.
– Czy ty jesteś Spike Jenkins?
– Kto?
– Spike Jenkins. Bokser wagi ciężkiej z Detroit. Oglądałem twoją walkę z Tygrysem Forsterem. Jedna z najlepszych walk, jakie w ogóle widziałem.
– Kto wygrał? – zapytałem.
– Tygrys Forster.
– Nie jestem Jenkins. Wracaj na miejsce.
– Nie robisz mnie w konia? Naprawdę nie jesteś Spike Jenkins?
– Nie.
– A niech mnie!
Odwrócił się i wrócił do swojego stolika, tak jak mu kazałem. Spojrzałem na zegarek. Była dokładnie 2.30. Gdzie oni się podziewali?
Skinąłem na kelnera, żeby przyniósł mi następną wódkę.
O 2.35 przybył Celinę. Przez chwilę stał w przejściu, rozglądając się po sali. Pomachałem mu serwetką przywiązaną do widelca. Podszedł i usiadł.
– Napiję się szkockiej z wodą sodową – rzekł. Wiedział, skurczybyk, kiedy się zjawić. Akurat zbliżał się kelner z moją drugą wódką. Powiedziałem mu, co ma przynieść dla Celine'a.
Opróżniłem szklankę jednym haustem. Czułem się dziwnie. Jakby nic nie było ważne. Pani Śmierć. Śmierć. Celinę. Ta cała zabawa mnie wypompowała. Straciłem werwę. Istnienie było nie tylko absurdalne, stanowiło ciężką harówę. Wystarczy pomyśleć, ile razy człowiek musi zmieniać w ciągu życia bieliznę. To wszystko jest przykre, odrażające, głupie.
Nagle facet z sąsiedniego stolika znów stanął przy naszym, wytrzeszczając gały.
– Hej, czy ten gość z panem to Spike Jenkins? – spytał Celine'a.
– Drogi panie – zaczął Celinę – jeśli nie chce pan mieć między nogami jajecznicy, radzę panu natychmiast odejść.
Facet odszedł.
– No dobra, po co mnie tu ściągnąłeś? – spytał Celinę.
– Chcę, żebyś poznał Panią Śmierć.
– Od kiedy to śmierć jest panią?
– Czasem jest…
Kelner przyniósł whisky. Celinę od razu ją wypił.
– Dowiemy się, kim jest ta babka?
– Widziałeś kiedy Spike'a Jenkinsa na ringu?
– Nie.
– Jestem do mego podobny – pochwaliłem się.
– Nie jest to wielki powód do dumy.
Wtedy weszła. Ona. Pani Śmierć. Odstawiona na zabój. Usiadła przy naszym stoliku.
– Whisky z cytryną – powiedziała.
Skinąłem na kelnera. Przekazałem mu zamówienie.
– Nie wiem, jak mam was przedstawić, bo właściwie nie wiem, kim naprawdę jesteście – oświadczyłem.
– To co z ciebie za detektyw? – spytał Celinę.
– Najlepszy w L.A.
– Tak? A co znaczy skrót L.A.?
– Lipna Agencja.
– Piłeś?
– Przed chwilą – odparłem.
Kelner przyniósł whisky z cytryną. Pani Śmierć opróżniła szklankę jednym haustem. Po czym spojrzała na Celine'a.
– No, niech się pan przedstawi. Jak się pan nazywa?
– Spike Jenkins.
– Spike Jenkins nie żyje.
– Skąd pani wie?
– Wiem.
Skinąłem na kelnera i zamówiłem 3 nowe drinki. Siedzieliśmy spoglądając na siebie.
– Mamy patową sytuację, zdecydowanie patową sytuację – oznajmiłem. – Dotąd ja stawiałem. Teraz proponuję mały zakład.
Ten, kto przegra, postawi następną kolejkę.
– Jaki zakład? – spytał Celinę.
– Ach, bardzo prosty. Każdy musi zgadnąć, z ilu cyfr składa się numer jego prawa jazdy. Kto się pomyli, stawia.
– Głupi pomysł – burknął Celinę.
– Nie daj się prosić – powiedziałem.
– Tchórz! – zawołała Pani Śmierć.
– No dobra, spróbujmy – zgodził się Celinę.
– Strzelaj pierwszy – poleciłem.
– Pokaż, na co cię stać! – dodała Pani Śmierć.
– Dobra – rzekł Celinę. – Zgaduję. Składa się z 8 cyfr.
– Ja mówię, że z 7 – oznajmiła Pani Śmierć.
– A ja, że z 5 – powiedziałem. – A teraz wyjmijmy prawa jazdy i sprawdźmy.
Wyciągnęliśmy je.
– Ha, na moim jest 7 cyfr! – ucieszyła się Pani Śmierć.
– Na moim, cholera, też 7 – powiedziałem.
– A na moim 8 – rzekł Celinę.
– Niemożliwe. Pokaż.
Podał mi swoje prawo jazdy. Zacząłem liczyć.
– Twój numer też składa się z 7 cyfr. Policzyłeś literę, która poprzedza cyfry. Dlatego się pomyliłeś. Proszę spojrzeć…
Podałem jego prawo jazdy Pani Śmierć. Oprócz 7 – cyfrowego numeru widniały na nim także inne informacje. Na przykład: LOUIS FERDINAND DESTOUCHES, rok urodzenia 1894.
Chryste Panie. Wpadłem w dygot. Nie trząsłem się jak galareta na wybojach, ale nieźle mną miotało. Spróbowałem wziąć się w garść i w końcu opanowałem się na tyle, że tylko nieznacznie drżałem. To się nie mieściło w pale! To naprawdę był ON, siedział z nami przy stoliku u Mussa w letnie popołudnie niemal u progu 21 wieku.
Pani Śmierć była uradowana, autentycznie uradowana. Rozpromieniła się i wyglądała naprawdę prześlicznie.
– Oddajcie mi moje prawo jazdy, cholera – burknął Celinę.
– A proszę, proszę… – Pani Śmierć zwróciła je, szeroko uśmiechnięta.
– No, zdaje się, że przegraliśmy – powiedziałem do Celine'a.
– Może teraz rzucimy monetę, żeby ustalić, który stawia?
– Niech będzie – zgodził się.
Wyjąłem moją szczęśliwą 25 – centówkę, podrzuciłem i zapytałem szybko:
– Orzeł czy reszka?
– Reszka! – wrzasnął Celinę.
Moneta spadła na stół i zatrzymała się. Orzeł. Podniosłem ją i schowałem do kieszeni.
– Zaczynam odnosić wrażenie, że to nie jest twój szczęśliwy dzień – powiedziałem do Celine'a.
– To jest mój szczęśliwy dzień – oznajmiła Pani Śmierć.
I akurat wtedy zjawiły się nasze drinki.
– Za te 3 ja płacę – rzekł do kelnera Celinę.
Siedzieliśmy trzymając szklanki.
– Coś mi się zdaje, że zostałem zrobiony w konia – stwierdził Celinę.
Opróżnił szklankę.
– Uprzedzano mnie, żebym się miał na baczności przed miejscowymi cwaniakami – dodał.
– Wciąż przyjmujesz pacjentów? – zapytałem.
– Zmywam się – rzekł.
– Napij się jeszcze z nami – powiedziała Pani Śmierć. – Życie jest krótkie.
– Nic z tego, spływam!
Rzucił na stół 20 dolców, wstał, skierował się w stronę drzwi i już go nie było.
– I już go nie ma… – powiedziałem do Pani Śmierć.
– Nie, nie, jeszcze moment – oświadczyła.
Wtem rozległ się pisk opon hamującego wozu. I głośne plaśnięcie, jakby uderzenie ciała o metal. Zerwałem się od stolika i wybiegłem na zewnątrz. Na środku Hollywood Boulevard leżał nieruchomo Celinę. Gruba kobieta w wielkim czerwonym kapeluszu wyskoczyła zza kierownicy starego oldsa i darła się wniebogłosy. Celinę leżał zupełnie bez ruchu. Wiedziałem, że nie żyje.
Wróciłem do baru. Pani Śmierć nie było. Usiadłem przy stoliku. Moja szklanka wciąż stała nie tknięta. Szybko temu zaradziłem.
Po czym po prostu siedziałem. Najlepsi umierają staro, pomyślałem. I siedziałem dalej.
– Hej, Jenkins – usłyszałem jakiś głos – widzę, że zostałeś sam. Gdzie się podziali twoi znajomi?