11
Nazajutrz o 8 rano siedziałem w swoim garbusie naprzeciwko domu, w którym mieszkał Al Ed Upek. Miałem kaca i czytałem „Los Angeles Times”. Zebrałem nieco wiadomości. Żona Upka miała na imię Cindy. Cindy Upek, przedtem Cindy Maybell. Z wycinków prasowych na jej temat wynikało, że w 1990 roku wygrała lokalny konkurs piękności. Była modelką, zagrała parę niewielkich ról w filmach. Lubiła narty, baseball, piłkę wodną, uczyła się gry na fortepianie. Ulubiony kolor: czerwony. Ulubiony owoc: banan. Lubiła ucinać sobie drzemki. Lubiła dzieci. Lubiła jazz. Czytała Kanta. Już to widzę. Miała nadzieję zostać prawnikiem, itd., itp. Ona i Upek poznali się przy ruletce w Las Vegas. Pobrali się 48 godzin później.
Około 8.30 Upek wycofał mercedesa z podjazdu i pojechał pełnić swoje ważne obowiązki w Aztec Petroleum Corporation. Zostaliśmy ja i Cindy. Wiedziałem, że jej nie popuszczę. Była na mojej łasce. Wyjąłem zdjęcie, żeby jeszcze raz rzucić na nią okiem. Zacząłem się pocić. Opuściłem osłonę przeciwsłoneczną. Dziwka, Al Ed Upek był przez nią rogaczem.
Wsunąłem zdjęcie z powrotem do portfela. Czułem się dziwnie. Co było ze mną nie tak? Dlaczego ta laska tak na mnie działała? Miała kiszki jak wszyscy. Włosy w nosie. Wosk w uszach. Więc o co szło? Dlaczego przednia szyba falowała mi przed oczami jak ocean? Pewnie winien był kac. Wóda popijana piwem. Nadszedł czas rozrachunku. Nałogowe chlanie ma jedną zaletę; nie miewa się zaparcia. Czasami martwiłem się o wątrobę, ale nigdy nie dawała mi się we znaki, nigdy nie mówiła: „Przestań, bo mnie wykończysz, a ja wykończę ciebie!” Gdybyśmy mieli gadające wątroby, nie potrzebowalibyśmy klubów Anonimowych Alkoholików.
Siedziałem w samochodzie czekając, aż Cindy wyjdzie.
Był parny letni poranek.
Musiałem zasnąć, kiedy tak na nią czatowałem. Nie wiem, co mnie zbudziło. Ale zobaczyłem jej mercedesa wycofującego się z podjazdu. Wykręciła wóz i ruszyła na południe, a ja za nią. Czerwony mercedes. Wjechała na autostradę San Diego, po chwili znalazła się na lewym pasie i nacisnęła na gaz. A i tak jechała 120, kurde balans. Musiała być napalona. Mieć niezłą chcicę. Czułem, jak coś drga mi między nogami. Krople potu wystąpiły mi na czole. Doszła do 130. Suka była napalona, jakby miała cieczkę! Cindy, Cindy! Trzymałem się jej jak rzep, 4 wozy za nią. Dobiorę się jej do tyłka, nie popuszczę jej! Nic a nic! Złapię ją i dam jej nauczkę! Nikt nie może się równać ze mną, Nickiem Belane'em, superdetektywem!
Zobaczyłem w lusterku migoczące czerwone światło.
Kurwa mać!
Zjechałem wolno na prawy pas, potem na pobocze, zatrzymałem garbusa i wysiadłem. Gliniarze stanęli 5 długości wozu za mną.
Każdy wysiadł ze swojej strony. Ruszyłem do nich, sięgając po portfel. Wyższy glina wyszarpnął spluwę i skierował na mnie.
– Stać!
Zatrzymałem się.
– Co, do cholery, zamierzasz zrobić, podziurawić mnie jak sito? No to już, strzelaj!
Niższy zaszedł mnie od tyłu, zacisnął mi ramię wokół szyi, podprowadził mnie do suki i pchnął na maskę.
– Ty chuju! – ryknął. – Wiesz, co robimy z takimi gnojkami jak ty?
– Domyślam się.
– Trafiliśmy na cwaniaczka! – ocenił niski gliniarz.
– Spokojnie, Louie – rzekł wysoki. – Ktoś w pobliżu może mieć kamerę. Lepiej uważać.
– Bili, nie cierpię cwaniaczków!
– Załatwimy go, Louie. Później załatwimy go tak, że go rodzona matka nie pozna.
Wciąż leżałem na suce, z gębą wciśniętą w maskę. Wozy jadące autostradą zwalniały. Gapie gapili się.
– Spokojnie, chłopaki – powiedziałem. – Robi się przez was korek.
– Myślisz, kurwa, że nas to obchodzi? – spytał Bili.
– Groziłeś nam! Biegnąc w naszą stronę, sięgałeś za pasek! – wrzasnął Louie.
– Sięgałem po portfel. Chciałem wam pokazać legitymację.
Jestem licencjonowanym detektywem, mam prawo praktykować w Los Angeles. Śledziłem podejrzaną.
Louie rozluźnił śmiertelny chwyt wokół mojej szyi.
– Wyprostuj się.
– Dobra.
– Teraz sięgnij wolno do portfela i wyjmij prawo jazdy.
– Dobra.
Podałem mu złożoną kartkę papieru.
– Co to, kurwa, takiego?
Gliniarz oddał mi kartkę.
– Rozłóż i dopiero wtedy mi podaj.
Tak zrobiłem.
– To czasowe prawo jazdy. Zabrali mi normalne, bo oblałem egzamin pisemny. Ten świstek pozwala mi prowadzić do kolejnego egzaminu, który mam zdawać za tydzień.
– Oblałeś egzamin na prawo jazdy?
– Tak.
– Hej, Bili, ten gość oblał egzamin na prawo jazdy!
– Serio?
– Miałem inne rzeczy na głowie…
– Wygląda na to, że masz tam całkiem pusto! – Louie zaśmiał się.
– Ale jaja! – zawołał Bili.
– Naprawdę jesteś licencjonowanym detektywem? – spytał Louie.
– No.
– Trudno uwierzyć.
– Goniłem podejrzaną, kiedy zobaczyłem waszego koguta.
Właśnie miałem dobrać się jej do tyłka.
Pokazałem Louie'emu zdjęcie.
– O, kurwa! – zaklął.
Nie mógł oderwać oczu. Na zdjęciu była cała Cindy Upek. Miała na sobie mini i bluzkę z dekoltem, bardzo dużym dekoltem.
– Hej, Bili, spójrz!
– Siedziałem jej na karku, już miałem się jej dobrać do tyłka.
Bili zerknął na zdjęcie.
– Ho, ho, ho, ho!
– Muszę je mieć z powrotem, panie władzo. To dowód rzeczowy.
– Trudno – powiedział Bili, oddając je niechętnie.
– Powinniśmy cię zabrać na komisariat – rzekł Louie.
– Ale tego nie zrobimy – oznajmił Bili. – Wypiszemy ci mandat zajechanie 120, choć prułeś 130. Ale zatrzymamy fotkę.
– Co?
– Słyszałeś.
– To szantaż!
Bili dotknął ręką spluwy.
– Co powiedziałeś?
– Powiedziałem, że się zgadzam.
Wręczyłem zdjęcie Billowi. Schował je i wziął się za wypisywanie mandatu. Stałem i czekałem. Wreszcie podał mi bloczek.
– Podpisz.
Podpisałem.
Wyrwał mandat i mi dał.
– Masz 10 dni na zapłatę, albo możesz stawić się w sądzie.
Szczegóły znajdziesz na odwrocie.
– Dziękuję, panie władzo.
– I jedź ostrożnie – poradził Louie.
– Ty też, koleś.
– Co takiego?
– Nic, nic.
Ruszyli w stronę swojego wozu. Ja ruszyłem w stronę swojego. Wsiadłem i zapaliłem silnik. Czekali. Włączyłem się w ruch, nie przekraczając 95 kilometrów na godzinę.
Cindy, pomyślałem, zapłacisz mi za to! Dobiorę ci się do tyłka, nie będę miał krzty litości!
Skręciłem w zjazd na Harbor Freeway i znalazłem się na autostradzie 110. Prułem na południe, nie wiedząc, dokąd jadę.
12
Pojechałem Harbor Freeway do końca. I wylądowałem w San Pedro. Ruszyłem w dół Gaffey, skręciłem w lewo w 7, minąłem kilka przecznic, skręciłem w prawo w Pacific i jechałem przed siebie, aż zobaczyłem bar o nazwie SPRAGNIONY WIEPRZ; zatrzymałem się i wszedłem do środka. Wewnątrz panował półmrok. Grał telewizor. Barman wyglądał, jakby miał 80 lat na karku, i był cały biały: białe włosy, biała skóra, białe wargi. Na sali siedziało dwóch starych rumpli, też zupełnie białych, jakby krew przestała krążyć w ich żyłach. Przypominali muchy złapane w pajęczynę i wyssane do cna. Nie widziałem, żeby cokolwiek pili. Siedzieli bez ruchu. Biały bezruch.
Stałem w drzwiach i patrzyłem na nich.
Wreszcie barman odezwał się.
– Hę…? – mruknął.
– Widział tu ktoś Cindy, Celine'a albo Czerwonego Wróbla?
– zapytałem.
Tylko gapili się na mnie. Usta jednego z rumpli ułożyły się w małą wilgotną dziurę. Próbował coś powiedzieć. Ale mu nie szło. Drugi klient opuścił rękę i podrapał się po jajach. Albo tam, gdzie kiedyś miał jaja. Barman ani drgnął. Wyglądał jak wycięty z tektury. Starej tektury. Nagle poczułem się młodo.