Выбрать главу

Siedziałem i czekałem. Po mniej więcej 10 minutach poczułem w całym ciele mrowienie. Mogłem ruszyć nieco ręką. Potem jeszcze trochę. Zbliżyłem szklankę do ust, odchyliłem z wysiłkiem głowę i opróżniłem naczynie. Rzuciłem je na podłogę, wyciągnąłem się na łóżku i czekałem, aż zapadnę w sen. Z dworu dobiegły mnie odgłosy strzałów; zdałem sobie sprawę, że na świecie wszystko nadal jest w porządku. 5 minut później chrapałem w najlepsze.

22

Obudziłem się przygnębiony. Popatrzyłem na sufit, na pęknięcia na suficie. Zobaczyłem bizona, który coś tratował. Chyba mnie. Potem ujrzałem węża z królikiem w pysku. Promienie słońca wpadające przez dziury w zasłonie ułożyły się w swastykę na moim brzuchu. Swędziała mnie dziura w dupie. Czyżby znów zrobiły mi się hemoroidy? Kark miałem zesztywniały, a w ustach smak zepsutego mleka.

Wstałem i poszedłem do łazienki. Nie miałem ochoty patrzeć w lustro, ale spojrzałem. Zobaczyłem na swojej twarzy przygnębienie i wyraz rezygnacji. Wielkie ciemne wory pod oczami. Pod małymi, tchórzliwymi oczkami, jak u szczura, kurwa, schwytanego przez kota. Moja skóra wyglądała tak, jakby przestała się starać. Jakby była zdegustowana tym, że należy do mnie. Brwi zwisały mi na oczy, poskręcane, szalone; brwi szaleńca. Straszne. Wyglądałem obrzydliwie. I nawet nie czułem potrzeby wypróżnienia się. Kiszki miałem zatkane. Podszedłem do kibla, żeby się odlać. Celowałem dobrze, ale struga moczu trysnęła krzywo, na posadzkę. Zmieniłem nieco kierunek i wtedy obszczałem deskę klozetową, bo zapomniałem ją podnieść. Urwałem trochę papieru toaletowego i wytarłem posadzkę. Potem deskę. Wrzuciłem papier do klozetu i spuściłem wodę. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem kocie gówna na dachu sąsiedniego budynku. Podszedłem do umywalki, wziąłem szczoteczkę do zębów i ścisnąłem tubkę. Za mocno. Zbyt długi kawałek zielonej pasty ześlizgnął się leniwie ze szczoteczki i spadł do umywalki. Wyglądał jak zielona glista. Podniosłem go palcem, rozsmarowałem po szczoteczce i zacząłem czyścić zęby. Zęby. Co to za paskudne ustrojstwa. Ale jakoś musimy jeść. Jemy i jemy. Jesteśmy obrzydliwi, skazani na swoją nędzną egzystencję. Jemy, pierdzimy, drapiemy się, uśmiechamy i obchodzimy święta.

Umyłem zęby i wróciłem do łóżka. Brakowało mi ikry, wigoru. Czułem się jak pinezka, kawał linoleum.

Postanowiłem zostać w łóżku do południa. Może do tego czasu szlag trafi połowę świata i życie będzie o połowę lżejsze. Może jak wstanę w południe, będę lepiej wyglądał i lepiej się czuł. Znałem jednego gościa, który nie srał całymi tygodniami. Wreszcie go rozerwało. Poważnie. Brzuch mu pękł i gówno trysnęło na boki.

Zadzwonił telefon. Nie zareagowałem. Rano nigdy nie podnoszę słuchawki. Po 5 dzwonkach telefon zamilkł. I dobrze. Byłem sam ze sobą. I chociaż wyglądałem ohydnie, wolałem być ze sobą niż z kimś innym, z kimkolwiek innym; wolałem, żeby cała ludzkość stawała na głowie i odstawiała inne żałosne numery jak najdalej ode mnie. Zakryłem się po szyję i czekałem.

23

Pojawiłem się na torze wyścigowym przed 4 gonitwą. Wreszcie musiało mi się poszczęścić. Na razie dreptałem w miejscu. Wyjąłem z kieszeni kartkę. Wcześniej zapisałem sobie na niej wszystko po kolei:

1. Dowiedzieć się, czy Celinę to Celinę. I poinformować Panią Śmierć.

2. Znaleźć Czerwonego Wróbla.

3. Dowiedzieć się, czy Cindy pieprzy się za plecami Upka.

Jeśli tak, dobrać się jej do tyłka.

4. Uwolnić Groversa od kosmitki.

Złożyłem kartkę i schowałem do kieszeni. Otworzyłem informator. Dżokeje zaczęli wyjeżdżać na tor. Był ciepły, przyjemny dzień. Wszystko jawiło mi się jak we śnie. Nagle usłyszałem za sobą hałas. Ktoś siadał. Obejrzałem się. Był to Celinę. Uśmiechnął się do mnie.

– Ładny dzień – powiedział.

– Co ty tu, kurwa, robisz? – zapytałem.

– Kupiłem bilet i wszedłem. Nikt mnie o nic nie pytał.

– Siedzisz mnie, gnoju jeden?

– Właśnie chciałem cię spytać o to samo.

– Nie rozumiem wielu rzeczy.

– Ja też nie. – Przełazi przez ławkę, na której siedziałem, i klapnął obok mnie. – Musimy pogadać.

– Dobra. Na początek: jak się nazywasz? Jak się naprawdę nazywasz?

Poczułem, że wgniata mi się w bok krótka lufa rewolweru. Celinę trzymał go pod marynarką.

– Masz pozwolenie na broń? – zapytałem.

– Teraz ja będę zadawał pytania – odparł, dźgając mnie spluwą.

– Dobra.

– Kto napuścił cię na mnie?

– Pani Śmierć.

– Pani Śmierć? – Parsknął śmiechem. – Nie rób ze mnie balona.

– Nie robię. Tak się przedstawia: „Pani Śmierć”.

– Wariatka?

– Może.

– Gdzie mogę dorwać tę zdzirę?

– Nie wiem. To ona kontaktuje się ze mną.

– Myślisz, że dam sobie wcisnąć ten kit?

– Mówię jak jest.

– Czego chce?

– Chce wiedzieć, czy jesteś prawdziwym Celine'em.

– Tak?

– Tak.

– Który koń ci się podoba? – zapytał.

– Green Moon.

– Green Moon? Właśnie go obstawiłem.

– Też chciałbym to zrobić – powiedziałem. – Pójdę do kasy i zaraz wrócę.

Zacząłem wstawać.

– Siadaj! – warknął. – Bo odstrzelę ci jaja.

Usiadłem.

– Ściągniesz mi tę babę z karku. I dowiesz się, jak się naprawdę nazywa. Nie wystarczy mi jej ksywa. Pani Śmierć. Dobre sobie!

I masz się tym zająć od razu. Natychmiast!

– Ale ona jest moją klientką. Jak mogę pracować równocześnie dla ciebie?

– Możesz, grubasie.

– Grubasie?

– Bebech sterczy ci na kilometr.

– Sterczy czy nie, jeśli mam dla ciebie pracować, musisz mi płacić. A nie jestem tani.

– Ile bierzesz?

– 6 dolców za godzinę.

Sięgnął do kieszeni i wyciągnął kilka zwiniętych banknotów. Wrzucił mi je za rozpiętą koszulę.

– Masz tu za miesiąc z góry.

Tłum zaczął wrzeszczeć. Konie szły już po prostej i który z nich prowadził o 3 długości? I który wygrał o 4? Green Moon. Płacili 6 do 1.

– Kurwa – warknąłem. – Przez ciebie straciłem kawał szmalu.

Nie dałeś mi obstawić.

– Stul pysk i bierz się do roboty!

– No dobrze, dobrze. Jak mam się z tobą kontaktować?

– Tu jest mój numer – powiedział, dając mi maleńką karteczkę.

Po czym wstał, skierował się do przejścia między rzędami i znikł mi z oczu.

Wiedziałem, że kroi się jakaś grubsza afera, ale nie miałem pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. No cóż, chyba rzeczywiście musiałem się brać do roboty.

Otworzyłem „Informator wyścigowy” i sprawdziłem, jakie konie biegną w 5 gonitowie.

24

Nazajutrz udałem się do zakładu pogrzebowego SREBRNA PRZYSTAŃ, żeby się nieco rozejrzeć. Naprawdę świetny interes, niech ich cholera – żadnych zastojów. Zaparkowałem garbusa przed budynkiem i wszedłem do środka. Sympatyczne miejsce. Cichy hali. Grube, brudne dywany. Wszedłem do najbliższego pomieszczenia. Pełno w nim było trumien. Dużych, małych, pękatych, wąskich. Niektórzy ludzie kupują sobie trumnę na zapas. Ale ja nie zamierzam. Pieprzę.

Nikogo nie było w pobliżu. Mogłem zwędzić trumnę. Przywiązać do dachu garbusa i odjechać. Gdzie się podziewał Grovers? I jego pracownik?

Zaczęło mnie świerzbić i świerzbiło coraz bardziej. Wreszcie nie wytrzymałem. Podniosłem wieko trumny i zajrzałem. WRZASNĄŁEM. I zatrzasnąłem je z powrotem.

W środku leżała goła babka. Młoda, ładna, ale martwa. Rany!

Hal Grovers wbiegł do pomieszczenia.

– BELANE! CO PAN TU ROBI!