– Co takiego?
– W pupę. W pupę, Nick!
– Kitty…
– Tak?
– Przepraszam, ale muszę odejść na chwilę. Muszę iść do łazienki.
– Och, Nick, wiem, co chcesz zrobić! Ale wcale nie musisz iść do łazienki, możesz to przecież zrobić rozmawiając ze mną!
– Nie, nie mogę, Kitty. Muszę się odlać.
– Nick, uważam naszą rozmowę za zakończoną!
Rozłączyła się.
Poszedłem do łazienki i wysikałem się. Stojąc nad klozetem wciąż słyszałem bębnienie deszczu. Kiepska była ta rozmowa z Kitty, ale przynajmniej pomogła mi przestać myśleć o Czerwonym Wróblu i innych sprawach. Spuściłem wodę, umyłem ręce, popatrzyłem w lustro, zrobiłem do siebie oko i wróciłem napić się szkockiej.
45
Nazajutrz znów siedziałem w biurze. Czułem się nie spełniony i, szczerze mówiąc, dość niechętnie nastawiony do życia. Tkwiłem w martwym punkcie, reszta świata też. Wszyscy po prostu zbijaliśmy bąki, czekając na śmierć i zajmując się czymkolwiek, żeby wypełnić czas. Niektórzy z nas nie robili nic. Byliśmy jak warzywa. Ja również. Nie wiem, jakim byłem warzywem. Czułem się jak rzepa. Zapaliłem cygaro, zaciągnąłem się i udawałem, że wiem, co jest, kurwa, grane.
Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę.
– Taa?
– Panie Belane, został pan wylosowany jako kandydat do wspaniałej nagrody. Może nią być telewizor, podróż do Somalii, 5000 dolarów albo składany parasol. Dostanie pan darmowy pokój, darmowe śniadania. Musi pan tylko zapisać się na prowadzone przez nas wykłady, którą umożliwią panu zbicie fortuny na handlu nieruchomościami…
– Hej, koleś! – powiedziałem.
– Tak, słucham pana?
– Idź wydymaj królika!
Odłożyłem słuchawkę. Wbiłem wzrok w telefon. Pieprzone urządzenie. Ale potrzebne, żeby wykręcić 900 ileś. Cholera wie, co się może zdarzyć.
Powinienem mieć wakacje. Oraz 5 kobiet. I wygrzebać sobie wosk z uszu. Zmienić olej w wozie. Zapomniałem, cholera, wysłać zeznania podatkowe. Od okularów, których używałem do czytania, odłamał się pałąk. Po mieszkaniu łaziły mrówki. Czas było udać się do dentysty na czyszczenie zębów. Miałem zdarte obcasy. Cierpiałem na bezsenność. Ubezpieczenie wozu mi wygasło. Za każdym razem zacinałem się przy goleniu. Nie śmiałem się od 6 lat. Zamartwiałem się bez powodu. A kiedy miałem powód, upijałem się.
Znów zadzwonił telefon. Sięgnąłem po słuchawkę.
– Belane? – spytał głos.
– Może.
– Gówno może! – zirytował się facet na drugim końcu linii.
– Albo jest pan Belane'em, albo nie!
– No dobra. Jestem.
– A więc, panie Belane, według zebranych przez nas informacji, szuka pan Czerwonego Wróbla.
– Taa? A jak zebraliście te informacje?
– Nie lubimy się chwalić naszymi metodami.
– A ja nie lubię się chwalić tym, co mam między nogami, ale dla was mogę zrobić wyjątek.
– Dziękuję, nie skorzystamy.
– No dobra – powiedziałem. – Więc z czym pan dzwoni?
– 10 000 i Czerwony Wróbel jest pański.
– Nie mam 10 kafli.
– Możemy skontaktować pana z kimś, kto pożyczy panu pieniądze.
– Poważnie?
– Poważnie, Belane. Zaledwie na 15%. Miesięcznie.
– Nie mam nic pod zastaw.
– Ależ co pan mówi! Ma pan.
– Co?
– Swoje życie.
– Naprawdę wystarczy? No to może ubijemy interes.
– Jasne, Belane. Wpadniemy do pańskiego biura. Za 10 minut.
– Skąd będę wiedział, że to właśnie wy?
– Powiemy panu.
Gość rozłączył się.
Po 10 minutach rozległo się pukanie. Głośne pukanie. Drzwi aż się trzęsły. Sprawdziłem, czy mam lugera w szufladzie. Leżał na swoim miejscu, śliczny jak obrazek. Gołej babki.
– Otwarte! Właźcie, do licha!
Drzwi otworzyły się. Ogromne cielsko wypełniło całą futrynę. Małpiszon z cygarem, w jasnoróżowym garniturze. I 2 mniejsze małpiszony.
Wskazałem największemu krzesło. Ledwo się na nim zmieścił. Nogi mebla aż się ugięły. Mniejsze małpiszony stanęły po bokach.
Główny małpiszon beknął i pochylił się nieco w moją stronę.
– Nazywam się Sanderson – rzekł. – Harry Sanderson. A to moje chłopaki – dodał, wskazując mniejsze małpiszony.
– Pana synowie? – zapytałem.
– Nie, chłopaki – oznajmił.
– Aha.
– Potrzebujesz nas pan.
– Aha.
– Chodzi o Czerwonego Wróbla – powiedział Sanderson.
– Jest pan jakoś związany z tą babką i jej kundlem, którzy wczoraj prysnęli z mieszkania?
– Nie jestem związany z żadną babką – odparł. – Używam ich tylko do jednego.
– Do czego? – zapytałem.
– Do nadziewania na rożen!
Mniejsze małpiszony zachichotały. Pewnie uważały to, co powiedział, za zabawne.
– Wcale nie uważam tego, co pan powiedział, za zabawne – oznajmiłem.
– Gówno mnie obchodzi, co pan uważa – odparł Sanderson.
– No dobra. Pogadajmy o Czerwonym Wróblu.
– 10 000.
– Mówiłem już, że nie mam.
– A ja mówiłem, że możemy skontaktować pana z Bankierem, który pożyczy panu forsę na przystępnych warunkach, 15% miesięcznie.
– Dobra, skontaktujcie mnie z Bankierem.
– My jesteśmy Bankierem.
– Wy?
– Tak, Belane. Damy panu szmal, a pan nam go zaraz odda.
A potem będzie nam płacił 15% od 10 kafli miesięcznie, dopóki nie spłaci pan długu. Musi pan tylko podpisać umowę. Właściwie nawet nie ma potrzeby dawać panu szmalu. Oszczędzimy panu fatygi, bo przecież i tak musiałby go pan zaraz nam zwrócić.
– I za to wy…
– Dostarczymy panu Czerwonego Wróbla.
– Jaką mam gwarancję?
– Czego?
– Że dostarczycie mi Czerwonego Wróbla.
– Musi nam pan zaufać.
– Właśnie tego się obawiałem.
– Mówi pan serio, Belane?
– Tak.
– Nie ufa nam pan?
– Ufam, ufam, ale wolałbym, żebyście wy zaufali mnie.
– To znaczy?
– Żebyście najpierw dostarczyli mi Czerwonego Wróbla.
– Że co?! Czy my wyglądamy na frajerów?
– No, trochę…
– Bez żartów, Belane. Musi pan nam zaufać, jeśli chce pan dostać Czerwonego Wróbla. Proszę się zastanowić. Ma pan 24 godziny.
– Dobra, przemyślę to sobie.
– Przemyśl pan. – Małpiszon w różowym garniturze wstał. – Przemyśl pan dobrze. I daj pan nam znać. Ma pan 24 godziny.
A potem nasza oferta wygasa. Wygasa raz na zawsze.
– W porządku.
Duży małpiszon wstał i odwrócił się. Jeden z mniejszych natychmiast pobiegł otworzyć mu drzwi. Drugi mierzył mnie wzrokiem. Po czym wyszli wszyscy trzej. A ja zostałem sam. Nie wiedziałem, co robić. Decyzja należała do mnie. Czas uciekał. A niech to diabli. Wyciągnąłem z szuflady półlitrówkę. Najwyższa pora na drugie śniadanie.
46
No i co miałem zrobić? Łamałem sobie głowę, aż wreszcie zasnąłem przy biurku. Kiedy się obudziłem, panował mrok. Wstałem, włożyłem marynarkę, melonik i wyszedłem. Wsiadłem do wozu i przejechałem 5 kilometrów, kierując się na zachód. Bez żadnego celu. Potem zatrzymałem garbusa i rozejrzałem się. Akurat stałem przed barem. HADES – głosił neonowy napis. Wysiadłem z wozu, wszedłem do środka. W barze było 5 osób. 5 kilometrów, 5 osób. Same piątki. Barman, jakaś babka i 3 głupkowatych, chudych wyrostków. Wyglądali tak, jakby wysmarowali włosy pastą do butów. Palili długie papierosy i patrzyli szyderczo na mnie i na wszystko wkoło. Babka była na jednym końcu baru, wyrostki na drugim, barman pośrodku. Dopiero kiedy 2 razy podniosłem i upuściłem popielniczkę, zwrócił na mnie uwagę. Zamrugał oczami i ruszył w moją stronę. Z twarzy przypominał żabę. Ale nie skakał, tylko dreptał. Wreszcie stanął przede mną.