Выбрать главу

Siedziałem w samochodzie czekając, aż Cindy wyjdzie.

Był parny letni poranek.

Musiałem zasnąć, kiedy tak na nią czatowałem. Nie wiem, co mnie zbudziło. Ale zobaczyłem jej mercedesa wycofującego się z podjazdu. Wykręciła wóz i ruszyła na południe, a ja za nią. Czerwony mercedes. Wjechała na autostradę San Diego, po chwili znalazła się na lewym pasie i nacisnęła na gaz. A i tak jechała 120, kurde balans. Musiała być napalona. Mieć niezłą chcicę. Czułem, jak coś drga mi między nogami. Krople potu wystąpiły mi na czole. Doszła do 130. Suka była napalona, jakby miała cieczkę! Cindy, Cindy! Trzymałem się jej jak rzep, 4 wozy za nią. Dobiorę się jej do tyłka, nie popuszczę jej! Nic a nic! Złapię ją i dam jej nauczkę! Nikt nie może się równać ze mną, Nickiem Belane'em, superdetektywem!

Zobaczyłem w lusterku migoczące czerwone światło.

Kurwa mać!

Zjechałem wolno na prawy pas, potem na pobocze, zatrzymałem garbusa i wysiadłem. Gliniarze stanęli 5 długości wozu za mną.

Każdy wysiadł ze swojej strony. Ruszyłem do nich, sięgając po portfel. Wyższy glina wyszarpnął spluwę i skierował na mnie.

– Stać!

Zatrzymałem się.

– Co, do cholery, zamierzasz zrobić, podziurawić mnie jak sito? No to już, strzelaj!

Niższy zaszedł mnie od tyłu, zacisnął mi ramię wokół szyi, podprowadził mnie do suki i pchnął na maskę.

– Ty chuju! – ryknął. – Wiesz, co robimy z takimi gnojkami jak ty?

– Domyślam się.

– Trafiliśmy na cwaniaczka! – ocenił niski gliniarz.

– Spokojnie, Louie – rzekł wysoki. – Ktoś w pobliżu może mieć kamerę. Lepiej uważać.

– Bili, nie cierpię cwaniaczków!

– Załatwimy go, Louie. Później załatwimy go tak, że go rodzona matka nie pozna.

Wciąż leżałem na suce, z gębą wciśniętą w maskę. Wozy jadące autostradą zwalniały. Gapie gapili się.

– Spokojnie, chłopaki – powiedziałem. – Robi się przez was korek.

– Myślisz, kurwa, że nas to obchodzi? – spytał Bili.

– Groziłeś nam! Biegnąc w naszą stronę, sięgałeś za pasek! – wrzasnął Louie.

– Sięgałem po portfel. Chciałem wam pokazać legitymację.

Jestem licencjonowanym detektywem, mam prawo praktykować w Los Angeles. Śledziłem podejrzaną.

Louie rozluźnił śmiertelny chwyt wokół mojej szyi.

– Wyprostuj się.

– Dobra.

– Teraz sięgnij wolno do portfela i wyjmij prawo jazdy.

– Dobra.

Podałem mu złożoną kartkę papieru.

– Co to, kurwa, takiego?

Gliniarz oddał mi kartkę.

– Rozłóż i dopiero wtedy mi podaj.

Tak zrobiłem.

– To czasowe prawo jazdy. Zabrali mi normalne, bo oblałem egzamin pisemny. Ten świstek pozwala mi prowadzić do kolejnego egzaminu, który mam zdawać za tydzień.

– Oblałeś egzamin na prawo jazdy?

– Tak.

– Hej, Bili, ten gość oblał egzamin na prawo jazdy!

– Serio?

– Miałem inne rzeczy na głowie…

– Wygląda na to, że masz tam całkiem pusto! – Louie zaśmiał się.

– Ale jaja! – zawołał Bili.

– Naprawdę jesteś licencjonowanym detektywem? – spytał Louie.

– No.

– Trudno uwierzyć.

– Goniłem podejrzaną, kiedy zobaczyłem waszego koguta.

Właśnie miałem dobrać się jej do tyłka.

Pokazałem Louie'emu zdjęcie.

– O, kurwa! – zaklął.

Nie mógł oderwać oczu. Na zdjęciu była cała Cindy Upek. Miała na sobie mini i bluzkę z dekoltem, bardzo dużym dekoltem.

– Hej, Bili, spójrz!

– Siedziałem jej na karku, już miałem się jej dobrać do tyłka.

Bili zerknął na zdjęcie.

– Ho, ho, ho, ho!

– Muszę je mieć z powrotem, panie władzo. To dowód rzeczowy.

– Trudno – powiedział Bili, oddając je niechętnie.

– Powinniśmy cię zabrać na komisariat – rzekł Louie.

– Ale tego nie zrobimy – oznajmił Bili. – Wypiszemy ci mandat zajechanie 120, choć prułeś 130. Ale zatrzymamy fotkę.

– Co?

– Słyszałeś.

– To szantaż!

Bili dotknął ręką spluwy.

– Co powiedziałeś?

– Powiedziałem, że się zgadzam.

Wręczyłem zdjęcie Billowi. Schował je i wziął się za wypisywanie mandatu. Stałem i czekałem. Wreszcie podał mi bloczek.

– Podpisz.

Podpisałem.

Wyrwał mandat i mi dał.

– Masz 10 dni na zapłatę, albo możesz stawić się w sądzie.

Szczegóły znajdziesz na odwrocie.

– Dziękuję, panie władzo.

– I jedź ostrożnie – poradził Louie.

– Ty też, koleś.

– Co takiego?

– Nic, nic.

Ruszyli w stronę swojego wozu. Ja ruszyłem w stronę swojego. Wsiadłem i zapaliłem silnik. Czekali. Włączyłem się w ruch, nie przekraczając 95 kilometrów na godzinę.

Cindy, pomyślałem, zapłacisz mi za to! Dobiorę ci się do tyłka, nie będę miał krzty litości!

Skręciłem w zjazd na Harbor Freeway i znalazłem się na autostradzie 110. Prułem na południe, nie wiedząc, dokąd jadę.

12

Pojechałem Harbor Freeway do końca. I wylądowałem w San Pedro. Ruszyłem w dół Gaffey, skręciłem w lewo w 7, minąłem kilka przecznic, skręciłem w prawo w Pacific i jechałem przed siebie, aż zobaczyłem bar o nazwie SPRAGNIONY WIEPRZ; zatrzymałem się i wszedłem do środka. Wewnątrz panował półmrok. Grał telewizor. Barman wyglądał, jakby miał 80 lat na karku, i był cały biały: białe włosy, biała skóra, białe wargi. Na sali siedziało dwóch starych rumpli, też zupełnie białych, jakby krew przestała krążyć w ich żyłach. Przypominali muchy złapane w pajęczynę i wyssane do cna. Nie widziałem, żeby cokolwiek pili. Siedzieli bez ruchu. Biały bezruch.

Stałem w drzwiach i patrzyłem na nich.

Wreszcie barman odezwał się.

– Hę…? – mruknął.

– Widział tu ktoś Cindy, Celine'a albo Czerwonego Wróbla?

– zapytałem.

Tylko gapili się na mnie. Usta jednego z rumpli ułożyły się w małą wilgotną dziurę. Próbował coś powiedzieć. Ale mu nie szło. Drugi klient opuścił rękę i podrapał się po jajach. Albo tam, gdzie kiedyś miał jaja. Barman ani drgnął. Wyglądał jak wycięty z tektury. Starej tektury. Nagle poczułem się młodo.

Podszedłem do baru i usiadłem na stołku.

– Macie tu coś do picia? – zapytałem.

– Hę…? – mruknął barman.

– Wódka 7, bez limony.

Możecie darować sobie następne 4 i pół minuty, po prostu kopnąć je w tyłek. Tyle trwało, zanim barman podał mi drinka.

– Dzięki – powiedziałem. – I weź się pan za następnego, żeby nie tracić czasu.

Pociągnąłem haust. Drink nie był zły. Barmanowi nie brakowało praktyki.

Dwaj rumple siedzieli bez słowa i gapili się na mnie.

– Ładny dzień, co, koledzy? – rzuciłem.

Nie odpowiedzieli. Miałem wrażenie, że nie oddychają. Nie powinno się przypadkiem zakopywać umarłych?

– Słuchajcie, koledzy, kiedy ostatni raz któryś z was ściągnął majtki jakiejś cizi?

Jeden ze staruchów zaniósł się śmiechem:

– He, he, he, he!

– Zeszłej nocy, tak?

– He, he, he, he!

– Fajnie było?

– He, he, he, he!

Ogarnęło mnie przygnębienie. Moje życie nie posuwało się naprzód. Potrzebowałem migoczących świateł, blasku, cholera wie czego. A tkwiłem w tej dziurze i gadałem z umrzykami.

Dokończyłem pierwszego drinka. Drugi już czekał.

Do baru weszło dwóch drabów w pończochach na głowach.