Erin wyszła z matką na zewnątrz i pomachała na pożegnanie.
Gdy wróciła, dom wydał się jej zadziwiająco cichy i spokojny. Sprzątnęła bałagan, który zrobili chłopcy, i opadła zmęczona na sofę. Takie dwa maluchy to kupa roboty, pomyślała, uśmiechając się pod nosem. Wiedziała jednak i czuła to całym sercem, że każda minuta spędzona z dziećmi jest niezwykle cenna. Jakiś tam bałagan czy nieporządek wcale jej nie zrażały i nie powstrzymywały od snucia planów na przyszłość. A to przecież już jutro, jutro miało odmienić się jej całe życie.
ROZDZIAŁ TRZECI
Erin stała przed kliniką i starała się zapanować nad nerwami. Miała spocone dłonie, a serce waliło jej jak młot. Z trudem powstrzymała się, by nie wskoczyć z powrotem do samochodu i nie wrócić do domu. Do spotkania pozostało jeszcze pół godziny. Chyba oszaleję, pomyślała przerażona. Trzydzieści długich minut miała spędzić samotnie, w oczekiwaniu na konsultację w sprawie sztucznego zapłodnienia.
W końcu zdecydowała się wejść do środka. Pogoda nie była zbyt ładna, więc spacer nie wchodził w rachubę. Może gdy rozejrzy się wewnątrz, nabierze więcej pewności siebie, minie nieprzyjemne napięcie i drżenie mięśni. Pchnęła drzwi i w tym samym momencie uderzył ją bezosobowy chłód i absolutna sterylność pomieszczeń kliniki. A więc nici z marzeń o odprężeniu, nie ma mowy o żadnym relaksie, pomyślała zawiedziona. W holu słychać było jedynie stukot jej obcasów. Podeszła do rejestracji. Przecież podjęła już decyzję.
– Dzień dobry. Nazywam się Avery, Erin Avery. Byłam zapisana na dziesiątą.
Recepcjonistka miała nie więcej niż dwadzieścia lat. Była czarną pięknością o szerokim uśmiechu.
– Witam panią, pani Avery – powiedziała uprzejmie i wystukała jej nazwisko na klawiaturze. – Pani przyszła na wstępną konsultację, prawda?
– Sądzę, że tak. Nigdy wcześniej tu nie byłam.
– Świetnie, proszę zaczekać w poczekalni, wywołam panią.
– Dziękuję – bąknęła Erin pod nosem i weszła do pokoju wskazanego przez recepcjonistkę. Na szczęście panowała tu o wiele cieplejsza atmosfera. Na pomalowanych na błękitno ścianach wisiały rysunki dzieci. Erin usiadła na różowym plastikowym krześle i zaczęła przyglądać się obrazkom. Jak to dobrze, że nikogo nie ma. Co by było, gdyby siedziały tu także inne przyszłe matki albo, co gorsza, sami dawcy? Machinalnie sięgnęła po jakieś kolorowe czasopismo leżące na stole i zaczęła je przeglądać. Była jednak tak zaaferowana własnymi myślami, że nie rozumiała, co czyta, nie poznawała ludzi na zdjęciach.
Termin ustaliła przed wieloma tygodniami i aż do dzisiejszego poranka starała się o tym nie myśleć. Przecież tak bardzo tego chciała, więc skąd ten nagły niepokój i zdenerwowanie? To miał być sposób na urzeczywistnienie marzeń o szczęśliwej rodzinie, której harmonii nie zakłócałyby nieustanne kłótnie rodziców; marzeń o radosnym dziecku, które nie czułoby się rozdarte i nie musiałoby dokonywać nieustannych, przekraczających jego możliwości wyborów. Przecież dzieci kochają zwykle i ojca, i matkę. Czy to aż tak trudno zrozumieć?
Nagle wzrok Erin przykuło jedno ze zdjęć: kilka uśmiechniętych od ucha do ucha par z dziećmi na ręku. Przeszedł ją dreszcz.
– Pani Avery?
Uniosła głowę i popatrzyła nieprzytomnym wzrokiem.
– Tak?
– Proszę ze mną.
Wstała i ruszyła za młodą kobietą. Ku jej zdziwieniu dziewczyna nie tylko zaprowadziła ją do gabinetu, ale weszła wraz z nią do środka i zamknęła za sobą drzwi.
– Czy to znaczy, że nie spotkam się dziś z lekarzem?
– zapytała zdziwiona Erin.
– Dziś nie – uśmiechnęła się panienka w nieskazitelnie białym kitlu. – Dziś ja porozmawiam z panią. Moim zadaniem jest przybliżyć pani całą procedurę, wyjaśnić, jak należy wypełnić papiery i czym się kierować przy wyborze dawcy. Potem ustalimy termin następnej wizyty i dopiero wtedy spotka się pani z lekarzem. On objaśni pani wszystko od strony medycznej i odpowie na wszelkie pani pytania.
– Ach tak, rozumiem – powiedziała cicho Erin. Młoda kobieta przełknęła nieco nerwowo ślinę i zaczęła wertować papiery na biurku.
– Może zacznę od tego, że nazywam się Rachel Bond – powiedziała z uśmiechem, a zaraz potem przystąpiła do wyjaśniania procedury. Brzmiało to tak, jakby czytała z kartki.
Erin znała to na pamięć. Gruntownie przestudiowała wszystko, co udało się jej znaleźć na ten temat zarówno w książkach, jak i w Internecie. Rachel Bond niczym jej więc nie zaskoczyła, ale sprawiła, że w pewnym sensie umocniła się w swym postanowieniu, a cała sprawa wydała się jej teraz bardziej realna. To już nie były tylko jej mrzonki.
– Chciałabym zadać pani kilka pytań, byśmy wspólnie spróbowały ustalić, o jakiego dawcę pani chodzi – powiedziała Rachel, sięgając do szuflady po formularz.
Erin kiwnęła głową.
– Świetnie. Czy ma pani jakieś szczególne preferencje, jeśli chodzi o cechy zewnętrzne dawcy? Mam na myśli wzrost, budowę ciała, kolor oczu i włosów… Jeśli ma pani stałego partnera, który będzie sprawować opiekę nad dzieckiem, możemy bez problemu dopasować wygląd dawcy.
Erin pokręciła głową.
– Nie, nie mam stałego partnera.
– W takim wypadku radzę wybrać dawcę podobnego do pani, to zwiększy prawdopodobieństwo, że dziecko będzie podobne do matki.
– No tak… – wymamrotała zaskoczona Erin. Jakoś nigdy wcześniej nie zastanawiała się nad tym. Nie przyszło jej do głowy, że będzie mogła wpłynąć na cechy swego dziecka poprzez dobór odpowiedniego ojca. Nagle uświadomiła sobie, że tak naprawdę dziecko nigdy nie będzie tylko jej. Połowę genów dostanie od jakiegoś zupełnie obcego człowieka, którego nigdy nie zobaczy. Ani ona, ani dziecko. Jeśli to będzie chłopiec, nigdy nie zagra ze swoim tatą w piłkę… Czy mam do tego prawo?
– Co to za mężczyźni? Dlaczego robią coś tak dziwnego?
– To głównie studenci, a robią to przede wszystkim dla pieniędzy – wyjaśniła rzeczowo Rachel. – Ale jeśli mnie pani pyta – tu pochyliła się nad biurkiem i zniżyła głos – to wydaje mi się, że podnieca ich świadomość, że zapełniają świat swoim potomstwem.
Erin próbowała się roześmiać, ale odgłos, który z siebie wydała, bardziej przypominał jęk. Słowa tej kobiety pozostawały w zgodzie z naturalną dążnością organizmów żywych do rozmnażania, wydawania potomstwa, ale z pewnością nie to chciała usłyszeć.
– Ile razy wykorzystuje się nasienie jednego mężczyzny? – zapytała niepewnie.
– Staramy się ograniczać reprodukcję do jednego dziecka na około stu tysięcy mieszkańców.
A zatem w dużym mieście jest dziesięcioro dzieci od jednego dawcy, przeliczyła szybko Erin. To wcale nie tak mało.
– Przy założeniu, że dawcy nie oddają nasienia w innych stacjach – dodała Rachel po chwili.
Znaczyło to, że jej dziecko być może będzie miało całe mnóstwo rodzeństwa, którego także nigdy nie pozna. Przeszył ją zimny dreszcz. Dziesiątki, kto wie, może nawet setki braci i sióstr…
– Wyboru dawców dokonujemy z zachowaniem najwyższej ostrożności – wyjaśniła pospiesznie Rachel, widząc, że Erin blednie. – Zdrowie fizyczne i psychiczne, dziedziczne obciążenia – wszystko dokładnie sprawdzamy. Ostatecznie nasz instytut rejestruje zaledwie około pięciu procent wnioskodawców. Chodzi przecież o ludzkie życie, o przyszłość dzieci. Przykładamy do tego wielką wagę.
– Rozumiem – wydusiła z siebie Erin.
– Prawdopodobieństwo przeniesienia chorób wenerycznych czy AIDS jest praktycznie niemożliwe. Może pani być całkowicie spokojna – kontynuowała Rachel najwyraźniej nieświadoma tego, że zamiast uspokajać Erin, coraz bardziej wytrącała ją z równowagi. – Naprawdę, jesteśmy wyjątkowo skrupulatni. Na przykład ze względu na możliwość zarażenia wirusem HIV nasienie zawsze przechodzi sześciomiesięczny okres kwarantanny. Na wszelki wypadek, gdyby…