Выбрать главу

O’Mara skinął głową i monotonnym, cichym głosem zaczął opisywać przebieg wydarzeń. Wiedział, że jego wyjaśnienia oparte są na kruchych podstawach, a przedstawienie jakiegokolwiek faktu tak, aby mógł przemawiać na jego korzyść, uczyniłoby je jeszcze bardziej nienaturalnymi. Kilka razy Caxton otwierał usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale za każdym razem rezygnował. W końcu jednak odezwał się.

— Ale czy ktoś widział, że pan to zrobił? Albo choćby widział, że tych dwoje Hudlarian porusza się w strefie zagrożenia, przy zapalonych światłach ostrzegawczych? Ułożył pan sobie składną historyjkę, która wyjaśnia powód ich bezsensownego zachowania, a przy okazji robi z pana niezgorszego bohatera, ale może jednak włączył pan te światła dopiero po wypadku i właśnie pańskie zaniedbanie go spowodowało, natomiast cała ta gadanina o malcu, który zaplątał się tam, gdzie nie powinno go być, to stek kłamstw, które mają pana oczyścić z bardzo poważnego zarzutu…

— Waring mnie widział — przerwał mu O’Mara.

Caxton wbił w niego wzrok, a na jego twarzy wyraz hamowanego gniewu ustąpił miejsca niesmakowi i pogardzie. O’Mara poczuł, że mimo woli się rumieni.

— Waring, co? — powiedział kierownik sekcji beznamiętnym tonem. — Bardzo sprytnie. Pan wie i wszyscy wiedzą, że stale się pan z niego natrząsał, kpiąc i przedrzeźniając do tego stopnia, że musi pana nienawidzić bardziej niż diabła. Nawet jeśli widział pana, sąd będzie się spodziewał, że i tak nic nie powie. A jeśli pana nie widział, sąd pomyśli, że istotnie widział, ale nie chce powiedzieć. O’Mara, pan mnie przyprawia o mdłości. — Obrócił się i ruszył w stronę śluzy. Przekroczywszy próg, obrócił się ponownie. — Potrafi pan tylko rozrabiać, O’Mara — rzekł gniewnie. — Jest pan jedynie zgryźliwą, kłótliwą kupą mięśni i kości, która ma jednak tyle kwalifikacji, że nie opłaci się jej wyrzucić. Może zdaje się panu, że to dzięki zdolnościom dostał pan ten przedział na własność. Wcale tak nie było; jest pan dobry, ale nie do tego stopnia. Prawda jest taka, że nikt z mojej sekcji nie chciał z panem mieszkać…

Ręka Caxtona spoczęła na wyłączniku urządzenia nagrywającego. Ostatnie słowa wypowiedział spokojnym tonem, w którym czaiła się śmiertelna groźba.

— A jeśli temu małemu stanie się jakaś krzywda, O’Mara, jeśli w ogóle coś mu się stanie, Korpus Kontroli nie będzie miał kogo sądzić…

Znaczenie tych słów jest jasne, pomyślał ze złością O’Mara, gdy kierownik sekcji opuścił jego przedział; został skazany na przebywanie z tym półtonowym żywym czołgiem przez okres, który — choćby najkrótszy — zdawał się wiecznością. Każdy wiedział, że wystawienie Hudlarianina w przestrzeń kosmiczną to tyle co zostawienie psa poza domem na noc: oba wypadki nie powodują żadnych szkodliwych następstw. Ale to, co ludzie wiedzą i co czują, to dwie zupełnie różne rzeczy, a O’Mara miał do czynienia z prostym, rzeczowym, przesadnie uczciwym i mocno rozgniewanym budowniczym stacji kosmicznych.

* * *

Sześć miesięcy wcześniej, kiedy O’Mara dostał etat na budowie Szpitala Kosmicznego, stwierdził, że ponownie skazany jest na pracę, która — choć sama w sobie ważna — nie przynosi mu zadowolenia, a także leży grubo poniżej jego możliwości. Takie frustrujące sytuacje powtarzały się niezmiennie od momentu, kiedy skończył szkołę; kadrowcy nie mogli uwierzyć, że młody człowiek o takich kwadratowych, brzydkich rysach i tak potężnych barach, przy których głowa wydawała się nienaturalnie mała, mógłby się interesować takimi subtelnościami, jak elektronika czy psychologia. Wyruszył w kosmos z nadzieją, że tam będzie inaczej, ale zawiódł się. Mimo wysiłków, aby podczas rozmów wstępnych olśnić personalnych ogromną wiedzą, ci niezmiennie byli pod wrażeniem jego atletycznej budowy i ledwie słuchali tego, co mówił. Potem zaś niezmiennie opatrywali jego podania adnotacją: „Nadaje się do ciężkiej, długotrwałej pracy fizycznej”.

Zatrudniwszy się przy budowie Szpitala, postanowił użyć ile tylko można na tym kolejnym nudnym i frustrującym etapie — postanowił stać się powszechnym uprzykrzeniem. W rezultacie nie nudził się wcale. Teraz jednak żałował, że aż tak udało mu się zrazić wszystkich do siebie.

Bardzo potrzebował przyjaciół, a nie miał ani jednego.

Od ponurej przeszłości do jeszcze mniej przyjemnej teraźniejszości przywrócił go ostry, przenikliwy zapach substancji odżywczej Hudlarian. Trzeba było coś z tym zrobić, i to szybko. Pośpiesznie włożył skafander i wyszedł przez śluzę.

II

Jego przedział mieszkalny znajdował się w niewielkim podzespole, z którego kiedyś miały powstać sala wykładowa, blok operacyjny oraz przylegające do niego magazyny sektora niskograwitacyjnego klasy MSVK. Dla O’Mary zahermetyzowano i wyposażono w sztuczną grawitację dwa niewielkie pomieszczenia wraz z łączącym je korytarzem, podczas gdy w innych częściach podzespołu panowały zupełna próżnia i nieważkość. O’Mara płynął krótkimi, nie ukończonymi korytarzami, które otwierały się w przestrzeń kosmiczną, i po drodze zaglądał do pustych jeszcze sal. Pełno w nich było ciągnących się wszędzie przewodów i niekompletnych urządzeń, których przeznaczenia nie sposób było odgadnąć bez szkoleniowej hipnotaśmy MSVK Jednak wszystkie pomieszczenia, które obejrzał, były albo zbyt małe, by pomieścić Hudlarianina, albo też otwierały się w przestrzeń kosmiczną. O’Mara zaklął dość niewinnie, ale za to z uczuciem, odepchnął się w stronę poszarpanej krawędzi swego maleńkiego terytorium i potoczył wokół wściekłym spojrzeniem.

Ponad nim, w dole i wokół niego w promieniu piętnastu kilometrów unosiły się w przestrzeni elementy Szpitala, o których obecności świadczyły jedynie rozstawione na nich jasne niebieskie latarnie służące jako światła ostrzegawcze dla statków przelatujących w tej okolicy. O’Mara pomyślał, że wygląda to trochę tak, jakby znajdował się w sercu kulistego skupiska gwiazd, i to całkiem niebrzydkiego, jeśli ma się odpowiedni nastrój, żeby je podziwiać. On go nie miał, ponieważ na większości z tych zawieszonych w kosmosie segmentów znajdowali się operatorzy pól siłowych pilnujący tych części, które groziły zderzeniem. Ci ludzie na pewno doniosą Caxtonowi, że O’Mara zabiera malca w przestrzeń kosmiczną, choćby tylko na karmienie.

Wyglądało na to, że jedynym rozwiązaniem problemu nieprzyjemnego zapachu, pomyślał z niesmakiem, wracając do swego przedziału, będą koreczki do nosa.

Gdy przestąpił próg śluzy, powitał go ryk o sile syreny okrętowej. Wybuchał długimi dysonansami, przerywanymi na tak krótko, że mógł tylko wzdrygnąć się przed następnym. Oględziny wykazały, że ostatnia warstwa pożywienia gdzieniegdzie się już przetarła, więc zapewne jego słodkie maleństwo było znowu głodne. O’Mara chwycił rozpylacz.

Kiedy zdołał już pokryć około trzech metrów kwadratowych, karmienie przerwała mu wizyta doktora Pellinga. Lekarz ekipy montującej Szpital zdjął tylko hełm i rękawice i przez chwilę rozprostowywał zdrętwiałe palce.

— Zdaje się, że zranił się pan w nogę — mruknął. — Spójrzmy na to.

Badał nogę O’Mary z największą delikatnością, ale widać było, że robi to z obowiązku, a nie z sympatii do pacjenta.

— To tylko silne stłuczenie i kilka nadwerężonych ścięgien — powiedział powściągliwie. — Miał pan szczęście. Trzeba teraz odpoczywać. Dam panu jakąś maść. Malował pan pokój?