Conway skinął głową.
Mannon wziął głęboki oddech, po czym brnął dalej:
— Powiedzmy, że amputujemy kończyny i usuniemy narośl pokrywającą jego głowę i ogon, zastępując skórę odpowiednim syntetykiem. Jeśli pacjent będzie mógł przyjmować pożywienie, wkrótce powinien być na tyle silny, że operację tę da się powtórzyć na reszcie ciała. To drastyczny sposób, przyznaję, ale sądzę, że w tych okolicznościach jest on jedynym, dzięki któremu uratujemy życie chorego. A zawsze można będzie mu potem przeszczepić nowe kończyny lub protezy…
— Nie! — krzyknął gwałtownie Conway.
Z tego, jak Mannon na niego spojrzał, wywnioskował, że twarz mu pobladła. Jeśli jego teoria jest słuszna, każda operacja na tym etapie skończyłaby się śmiercią. A jeśli nie i pacjent rzeczywiście okazałby się taki, na jakiego wyglądał — o skrzywionej moralności, nienawistny i nieprzejednanie wrogi — jego bracia zaś przybyliby go szukać…
— Powiedzmy — mówił Conway już spokojnie — że twój przyjaciel cierpiący na jakąś dolegliwość dermatologiczną znajdzie się pod opieką lekarza nieziemca, który wymyśli tylko tyle, żeby obedrzeć go żywcem ze skóry i poobcinać mu ręce i nogi. Jeśli się o tym dowiesz, będziesz wściekły. Nawet biorąc pod uwagę, że jesteś cywilizowany, tolerancyjny i skłonny uwzględnić czyjąś nieświadomość — a nie możemy przyjąć, że nasz pacjent należy do takiej właśnie rasy — i tak rozpęta się piekło.
— Wiesz dobrze, że ta analogia jest do niczego! — odparł wzburzony Mannon. — Czasem trzeba zaryzykować. Właśnie w takim przypadku jak ten.
— Nie! — Conway znowu się sprzeciwił.
— Może masz lepszą propozycję?
Conway milczał chwilę.
— Mam pewną koncepcję — powiedział ostrożnie — którą sprawdzam, ale na razie nie chcę nic mówić. Jeśli mi się powiedzie, tobie pierwszemu powiem, a jeśli nie, to i tak się dowiesz. Wszyscy się dowiedzą.
Mannon wzruszył ramionami i odwrócił się. Przy drzwiach przystanął.
— To, co robisz — rzekł z zakłopotaniem — musi być istnym szaleństwem, skoro jesteś taki tajemniczy. Pamiętaj jednak, że gdybyś mnie w to włączył, a wydarzyłaby się katastrofa, winą obarczono by nie jednego, ale dwóch…
Oto słowa prawdziwego przyjaciela, pomyślał Conway. Miał już ochotę wywnętrzyć się przed Mannonem. Jednak doktor Mannon był wścibskim, uczynnym i bardzo zdolnym starszym lekarzem, który zawsze z powagą traktował swą rolę uzdrowiciela, mimo że często sobie z niej pokpiwał. Mógłby nie chcieć zrobić tego, o co Conway by go poprosił, albo nie utrzymałby tego w tajemnicy.
Conway z żalem pokręcił głową.
VI
Kiedy Mannon wyszedł, Conway zajął się pacjentem. Ten w dalszym ciągu przypominał obwarzanek, ale taki, który po wielu wiekach pomarszczył się i skamieniał. Doktor nie uwierzyłby, gdyby nie widział na własne oczy, jak pacjenta przyjęto do Szpitala zaledwie tydzień wcześniej. Wszystkie kończyny zdradzające oznaki zaatakowania przez narośl sterczały z ciała sztywno, pod dziwacznymi kątami niczym uschnięte gałązki na spróchniałym drzewie. Zdając sobie sprawę z tego, że narośl zakryje również organy oddychania, Conway wstawił rurki do kanałów oddechowych, by zachować ich drożność. Rurki przynosiły oczekiwany skutek, ale mimo to oddech stawał się coraz wolniejszy i płytszy. Badanie stetoskopowe wykazało, że bicie serca jest coraz słabsze, ale za to częstsze.
Conway aż się pocił z niepewności.
Gdybyż to był zwykły pacjent, myślał gniewnie, którego można by leczyć otwarcie, a zastosowane metody swobodnie konsultować. Ale ten przypadek odznaczał się dodatkową komplikacją: chory był przedstawicielem wysoko rozwiniętej, a być może nieprzyjaznej rasy, tak więc Conway nie mógł się nikomu zwierzyć w obawie, że odbiorą mu pacjenta, zanim zdoła dowieść słuszności swej teorii. A cały kłopot polegał na tym, że teoria ta mogła być całkowicie błędna. Było bardzo prawdopodobne, że właśnie powoli zabija chorego.
Zanotowawszy w karcie rytm serca i oddechu, Conway zdecydował, że nadszedł czas zwiększyć częstotliwość wizyt.
Gdy wychodził z izolatki, Kursedd pilnie mu się przyglądał, a jego sierść wyczyniała różne dziwne rzeczy. Conway nie tracił czasu na zobowiązywanie pielęgniarza, by nie wspominał nikomu o tym, co się dzieje z pacjentem. Efekt byłby tylko taki, że Kursedd miałby dużo więcej do powiedzenia swoim słuchaczom. Lekarz był już obiektem plotek całego personelu pomocniczego, poza tym zauważył też pewien chłód, z jakim odnosili się do niego niektórzy przełożeni pielęgniarzy. Przy odrobinie szczęścia jednak wiadomość o tym nie dotrze przez parę dni do jego przełożonych.
Trzy godziny później był już z powrotem, tym razem z Priliclą. Jeszcze raz sprawdził oddech i tętno pacjenta, podczas gdy Cinrussańczyk badał jego emocje.
— Jest bardzo wyczerpany — mówił powoli Priliclą. — Zdradza oznaki życia, ale tak słabe, że nawet nie jest siebie świadom. Biorąc pod uwagę prawie całkowity zanik oddechu i słaby, przyspieszony puls… — Myśl o śmierci była szczególnie przykra dla empaty, toteż wrażliwy Cinrussańczyk nie potrafił się zdobyć na dokończenie.
— Nie posłużyły mu obawy wywołane naszymi próbami udzielenia pomocy — powiedział Conway na wpół do siebie. — Nie odżywiał się, a my spowodowaliśmy utratę sił, których tak bardzo potrzebuje. Musiał się jednak bronić…
— Ale dlaczego? Chcieliśmy mu pomóc.
— Oczywiście — odparł Conway ironicznym tonem, którego i tak, jak wiedział, autotranslator nie potrafi przekazać. Miał już przeprowadzić kolejne badania, gdy pojawiła się nieprzewidziana przeszkoda.
Osobnik, który wchodząc, zawadził olbrzymim cielskiem o obie krawędzie i górę drzwi, był Tralthańczykiem. Dla Conwaya wszyscy reprezentanci klasy FGLI byli podobni do siebie jak dwie krople wody, ale tego akurat znał. Był to, ni mniej, ni więcej, Thornnastor, naczelny Diagnostyk patologii.
Diagnostyk wymierzył dwoje ze swych oczu w Priliclę.
— Proszę stąd wyjść — zahuczał. — Pan też, pielęgniarzu — dodał, po czym wszystkie czworo oczu zwrócił na Conwaya.
— Rozmawiam z panem na osobności — powiedział, gdy Prilicla i Kursedd wyszli — ponieważ część z tego, co mam do powiedzenia, dotyczy pańskiej etyki zawodowej, a nie chcę pogarszać sytuacji, stawiając panu zarzuty w obecności osób trzecich. Zacznę jednak od dobrej wiadomości: udało się nam opracować środek zwalczający tę narośl. Nie tylko hamuje on jej rozszerzanie się, ale zmiękcza zaatakowane już partie ciała oraz regeneruje zniszczone tkanki i układ krwionośny.
O, cholera! — pomyślał Conway. Głośno zaś powiedział:
— To wspaniałe osiągnięcie.
Bo i tak było.
— Nie udałoby się tego dokonać, gdybyśmy nie posłali na pokład wraka lekarza z zadaniem odnalezienia wszystkiego, co mogłoby rzucić jakieś światło na metabolizm pacjenta — kontynuował Diagnostyk. — Pan najwyraźniej całkowicie przeoczył to źródło danych, ponieważ jedyne próbki, jakie pan dostarczył, zostały pobrane na wraku, kiedy pan tam przebywał, czyli był to niewielki ułamek tego, co można było z czasem odnaleźć. To bardzo poważne zaniedbanie obowiązków, doktorze, i tylko dobra opinia uchroniła pana od natychmiastowej degradacji i odsunięcia od tego przypadku… Nasz sukces wynika jednak głównie z odnalezienia czegoś, co wygląda jak bardzo dobrze wyposażona szafka ambulatoryjna — mówił dalej Thornnastor. — Badanie jej zawartości, a także inne dane z oględzin wyposażenia, doprowadziły do wniosku, że musiała być to jakaś sanitarka. Oficerowie Korpusu Kontroli ogromnie się zaciekawili, gdy im o tym powiedzieliśmy…