— Kiedy? — zapytał ostro Conway. Na jego oczach wszystko legło w gruzach; poczuł taki chłód, jakby wpadł we wstrząs. Może jednak istnieje jakaś szansa, by skłonić Skemptona do opóźnienia kontaktu. — Kiedy powiedzieliście im, że to ambulans?
— Ta wiadomość może mieć dla pana tylko drugorzędne znaczenie — odparł Thornnastor, wyjmując z torby dużą butelkę w miękkiej osłonie. — Pańską nadrzędną troską jest, albo powinien być, pacjent. Będzie pan potrzebował dużo tego środka, toteż wytwarzamy go tak szybko jak tylko można. Zawartość tej butelki wystarczy jednak, by oswobodzić styk ogona i otworu gębowego. Proszę wstrzykiwać zgodnie z instrukcją. Pierwsze oznaki działania występują po godzinie.
Conway ostrożnie uniósł butelkę.
— A co ze skutkami ubocznymi? — zapytał, starając się zyskać na czasie. — Nie chciałbym ryzykować…
— Doktorze — przerwał mu Thornnastor — wydaje mi się, że pańska ostrożność przybiera rozmiary graniczące z głupotą, a może nawet zbrodnicze. — Przetworzony przez autotranslator głos Diagnostyka pozbawiony był wszelkiego uczucia, ale Conway nie potrzebował zdolności empatycznych, by stwierdzić, że Thornnastor jest bardzo rozgniewany. Sposób, w jaki wypadł z sali, unaoczniał to aż nazbyt dobitnie.
Conway zaklął soczyście. Kontrolerzy lada moment mogli się skontaktować z kolonią nieziemców, jeśli już tego nie zrobili, i wkrótce obcy zaroją się w Szpitalu, żądając wiadomości o tym, co zrobiono dla pacjenta. A jeśli wówczas okaże się, że ten jest w złym stanie, będą kłopoty niezależnie od charakteru obcych. Jeszcze wcześniej zaś pojawią się kłopoty z samego Szpitala, Thornnastor bowiem nie wydawał się wcale przekonany o zdolnościach medycznych Conwaya.
W ręku miał butelkę, której zawartość z pewnością mogła spowodować to wszystko, o czym zapewniał naczelny patolog, czyli, mówiąc krótko, wyleczyć to, co jak mu się zdawało, dolega pacjentowi. Conway wahał się chwilę, po czym podtrzymał decyzję, którą podjął kilka dni wcześniej. Udało mu się schować butelkę, zanim wrócił Prilicla.
— Niech mnie pan uważnie posłucha — zażądał ostro Conway — zanim pan cokolwiek odpowie. Nie życzę sobie żadnego kwestionowania sposobu, w jaki prowadzę ten przypadek. Moim zdaniem wiem, co robię, ale jeśli się mylę, a pan będzie w to zamieszany, ucierpi na tym pańska reputacja. Rozumie pan?
Gdy mówił, Prilicla drżał cały na swych sześciu tykowatych nogach, jednak nie z powodu treści słów, ale emocji, które za nimi stały. Conway wiedział, że uczucia, którymi emanował, nie należały do najprzyjemniejszych.
— Rozumiem — odparł empata.
— Bardzo dobrze. A teraz do roboty. Chciałbym, żeby pan razem ze mną sprawdzał tętno i oddech, nie pomijając odbioru emocji. Wkrótce powinna nastąpić zmiana i nie chciałbym przegapić tego momentu.
Przez dwie godziny prowadzili ścisłą obserwację, jednak nie wykryli żadnych zmian. W pewnym momencie Conway zostawił pacjenta pod opieką Prilicli i Kursedda, a tymczasem sam spróbował skontaktować się ze Skemptonem. Powiedziano mu jednak, że pułkownik trzy dni temu opuścił Szpital, że podał koordynaty przestrzenne miejsca, do którego się udaje, ale że nie można skontaktować się ze statkiem, póki ten jest w ruchu. Z wielką przykrością oznajmiono Conwayowi, że wiadomość od niego będzie musiała poczekać, aż pułkownik dotrze na miejsce.
Było już więc za późno, by powstrzymać Korpus przed kontaktem z nieziemcami. Pozostawało mu jedynie „wyleczyć” pacjenta.
Jeśli mu na to pozwolą…
Głośnik na ścianie szczęknął i zakrztusił się, po czym powiedział:
— Doktor Conway proszony jest o natychmiastowe zgłoszenie się do gabinetu majora O’Mary.
Conway myślał właśnie z goryczą, że Thornnastor nie tracił czasu, by się poskarżyć, kiedy Prilicla odezwał się:
— Oddech ustał prawie zupełnie. Puls nieregularny.
Conway chwycił mikrofon interkomu.
— Tu Conway! — ryknął. — Proszę powiedzieć O’Marze, że nie mam czasu! — Potem odezwał się do Prilicli: — Ja też to wychwyciłem. A co z emisją uczuć?
— Silniejsza w czasie zaburzeń pulsu, ale teraz już normalna. Odbiór jest coraz słabszy.
— W porządku. Proszę mieć uszy i oczy otwarte.
Conway pobrał z jednego z otworów próbkę wydychanego powietrza i wprowadził ją do analizatora. Nawet biorąc pod uwagę płytki oddech, wynik tego badania, podobnie jak innych przeprowadzonych w ciągu ostatnich dwunastu godzin, nie pozostawiał wątpliwości. Doktor poczuł się nieco pewniej.
— Oddech ustał prawie całkowicie — oznajmił Prilicla.
Zanim Conway zdołał odpowiedzieć, do sali wpadł O’Mara. Zatrzymawszy się w odległości około dwudziestu centymetrów, odezwał się niebezpiecznie spokojnym głosem:
— A dlaczegóż to nie ma pan czasu, doktorze?
Conway aż tańczył w miejscu z niecierpliwości.
— Czy to nie może poczekać? — zapytał błagalnym tonem.
— Nie.
Conway wiedział, że tym razem nie pozbędzie się psychologa bez jakichś wyjaśnień dotyczących swego postępowania w ostatnim czasie, a rozpaczliwie pragnął, by mu nie przeszkadzano przez najbliższą godzinę. Szybko przysunął się do pacjenta i przez ramię przekazał majorowi pospieszne podsumowanie swoich domysłów na temat statku medycznego obcych oraz kolonii, z której ów przybył. Zakończył wywód prośbą, by O’Mara skontaktował się ze Skemptonem i skłonił go do opóźnienia pierwszego kontaktu do czasu, gdy będzie wiadomo coś konkretnego o stanie pacjenta.
— Zatem wiedział pan to wszystko od tygodnia i nie poinformował pan nas o tym — skonstatował O’Mara w zamyśleniu. — Potrafię zrozumieć powód, dla którego pan milczał. Jednak Korpus ma już za sobą wiele pierwszych kontaktów i wychodzi mu to całkiem nieźle. Mamy ludzi specjalnie wyszkolonych do takich zadań. Pan wszakże postąpił jak struś: nie zrobił pan nic, mając nadzieję, że problem pójdzie sobie precz. Ten problem zaś, dotyczący cywilizacji na tak wysokim poziomie, że potrafi pokonywać przestrzenie międzygalaktyczne, jest zbyt poważny, by robić przed nim unik. Trzeba rozwiązać go szybko i pomyślnie. Byłby to idealny dowód naszych dobrych intencji, gdybyśmy rozbitka odstawili przy życiu i w dobrym zdrowiu…
Głos O’Mary stwardniał nagle, przechodząc w gniewny zgrzyt. Sam psycholog zaś stał już tak blisko Conwaya, że ten czuł jego oddech na karku.
— I tu wracamy do tego oto pacjenta, którego powinien pan leczyć. Niech pan patrzy na mnie, Conway!
Conway obrócił się, upewniwszy się jednak wcześniej, że Prilicla nadal z uwagą prowadzi obserwację. Gniewnie zadawał sobie pytanie, dlaczego wszystko naraz wali mu się na głowę, zamiast dziać się miło, po kolei.
— Podczas pierwszego spotkania — podjął O’Mara spokojniej — uciekł pan do swego pokoju, zanim zdołaliśmy do czegoś dojść. Już wtedy wyglądało mi na to, że boi się pan, czy sobie poradzi. Przymknąłem jednak na to oczy. Później doktor Mannon zaproponował terapię, która choć drastyczna, była nie tylko dopuszczalna, ale zdecydowanie wskazana w ówczesnym stanie pacjenta. Pan odmówił. W końcu patologia opracowała specyfik, który wyleczyłby go w parę godzin, ale pan nie skorzystał nawet z tej szansy! Zwykle nie zwracam uwagi na powtarzane tu pogłoski i plotki — kontynuował O’Mara, znowu podnosząc głos — ale kiedy zaczynają się szerzyć i stają się uporczywe, szczególnie wśród personelu pomocniczego, który zwykle wie, co mówi z medycznego punktu widzenia, muszę zająć stanowisko. Stało się jasne, że pomimo ścisłej obserwacji pacjenta, częstych badań i licznych analiz przesyłanych na patologię, nie zrobił pan dla tego stworzenia absolutnie nic. Ono umierało, podczas gdy pan udawał, że je leczy. Tak się pan obawiał konsekwencji swego niepowodzenia, że nie potrafił pan podjąć nawet najprostszej decyzji…