— Jedną z tych form jest dziesięcionogi, znany nam osobnik, ale bez ogona w zębach. Tę pozycję przyjmuje on tylko na okres przejściowy. Druga postać zaś jest… jest… — Przerwał, by dokładnie, szczegółowo przyjrzeć się istocie, która stała już przed nim uwolniona z powłoki. Jej resztki leżały na podłodze, część ciśnięta tam przez Conwaya, część zaś zrzucona przez samego pacjenta. — Przypatrzmy się dobrze — mówił dalej. — Jest to, oczywiście, istota tlenodyszna. Jajorodna. Długie, walcowate, lecz elastyczne ciało wyposażone w cztery owadzie nogi, manipulatory, typowe organy zmysłów oraz trzy pary skrzydeł. Klasa GKNM. Z wyglądu nieco przypomina ważkę. Byłbym zdania, że pierwsza forma, sądząc po jej prymitywnych mackach, wykonuje większość ciężkiej roboty. Dopiero po przebyciu stadium „poczwarki” i osiągnięciu sprawniejszej i piękniejszej postaci ważki można takiego osobnika uznać za dojrzałego, zdolnego do wykonywania odpowiedzialnej pracy. Z tego, jak przypuszczam, wynika dość skomplikowany system społeczny…
— Miałem właśnie powiedzieć — włączył się Skempton głosem wyrażającym smutek kogoś, komu nie wypaliła bombowa wiadomość — że dwie takie istoty lecą już, by się zająć rozbitkiem. Żądają, by absolutnie niczego z nim nie robić…
W tej akurat chwili O’Mara przepchnął się przez ekrany. Stał z rozdziawionymi ustami, gapiąc się na pacjenta, który właśnie rozpościerał skrzydła. Następnie z wyraźnym wysiłkiem wziął się w garść.
— Sądzę, doktorze, że należą się panu przeprosiny — rzekł. — Ale dlaczego nic pan nikomu nie powiedział…?
— Nie miałem niepodważalnego dowodu na to, że moja teoria jest słuszna — odparł Conway poważnie. — Kiedy pacjent kilkakrotnie zareagował paniką na propozycję udzielenia mu pomocy, zacząłem podejrzewać, że narośl może być stanem normalnym. Zapewne gąsienica miałaby wiele przeciwko przedwczesnemu usunięciu jej poczwarki, gdyż taki zabieg zabiłby ją natychmiast. Były jeszcze inne wskazówki. Brak dopływu żywności; pierścieniowata pozycja ze sterczącymi na zewnątrz mackami, czyli wyraźna pozostałość mechanizmu obronnego z czasów, gdy naturalni wrogowie zagrażali życiu nowej istoty, rodzącej się wewnątrz powoli twardniejącej skorupy; w końcu to, że nasz pacjent wydychał w późniejszym okresie powietrze bez jakichkolwiek zanieczyszczeń, co dowodziło, że serce i płuca, którym się przysłuchiwaliśmy, nie miały już bezpośredniego połączenia z organizmem.
Conway zaczął wyjaśniać, że na wczesnym etapie leczenia nie był jeszcze pewien swojej teorii, ale nie był jej aż tak niepewny, by przyjąć zalecenia Mannona i Thornnastora. Zdecydował, że stan pacjenta jest normalny albo prawie normalny i że najlepiej będzie nic nie robić. Tak właśnie postąpił.
— …Ale nasz Szpital wierzy wyłącznie w robienie wszystkiego dla pacjenta — mówił dalej — i nie wyobrażam sobie, aby Mannon, pan czy ktokolwiek, kogo znam, stał sobie po prostu i nic nie robił, gdyby pacjent wyraźnie umierał na jego oczach. Może ktoś by się zgodził z moją teorią i postąpił według niej, ale pewności mieć nie mogłem. A musieliśmy wyleczyć tego pacjenta, jego rasa bowiem była nam wówczas zupełnie nie znana…
— Dobrze już, dobrze — przerwał O’Mara, unosząc obie ręce. — Jest pan geniuszem, doktorze, albo czymś podobnym. A teraz co?
Conway potarł podbródek, po czym odezwał się z namysłem:
— Musimy pamiętać, że pacjent znajdował się na pokładzie sanitarki, toteż poza jego stanem musiało być z nim coś nie w porządku. Był zbyt słaby, by wyrwać się ze swej poczwarki, i należało mu pomóc. Może ta słabość była jego dolegliwością. Ale jeśli to coś innego, Thornnastor i jego chłopcy będą to teraz mogli wyleczyć, skoro można się porozumieć z pacjentem i liczyć na jego pomoc. Chyba że — dodał nagle zaniepokojony — nasze wcześniejsze, poronione próby udzielenia mu pomocy spowodowały wstrząs psychiczny. — Włączył autotranslator, przez chwilę przygryzał wargi, po czym zwrócił się do pacjenta: — Jak się czujesz?
Jego odpowiedź, krótka i rzeczowa, zabrzmiała najcudowniejszą muzyką w uszach zaniepokojonego lekarza:
— Jestem głodny — powiedział pacjent.