Miał jednak wątpliwości, czy Caxtonowi spodobałby się jego aparat. Zapewne kierownik sekcji uważałby, że urządzenie sprawia dziecku ból, i zakazałby jego stosowania.
O’Mara ruszył w stronę wyjścia.
— To tylko podnośnik blokowy — odpowiedział.
Mokre plamy na podłodze wytarł szmatą, którą cisnął do śluzy, obecnie częściowo wypełnionej wodą. Jego sandały i kombinezon również były wilgotne, więc i je tam wrzucił, po czym zamknął zawór wewnętrzny i otworzył zewnętrzny. W czasie gdy woda, bulgocąc, znikała w przestrzeni kosmicznej, wyregulował sztuczne ciążenie, tak że podłoga była znowu płaska, a ściany pionowe. Następnie, zamknąwszy śluzę od zewnątrz, wydostał z niej sandały, kombinezon i szmatę, które były już suche jak pieprz.
— Ładnie pan to sobie wszystko zorganizował — powiedział zrzędliwie Caxton, wkładając hełm. — Przynajmniej o niego dba pan lepiej niż o jego rodziców. Oby tak dalej. Kontroler przyjdzie tu jutro o dziewiątej — dodał i wyszedł.
O’Mara szybko wrócił do sypialni, by dokładniej przyjrzeć się owej plamie na skórze. Była bladoszaro-niebieska, a gładka i twarda prawie jak stal powłoka małego wyglądała w tym miejscu na popękaną. O’Mara potarł łagodnie to miejsce, Hudlarianin zaś okręcił się i wydał ryk, który zabrzmiał pytająco.
— A myślisz, że ja wiem — powiedział O’Mara w roztargnieniu. Nie mógł sobie przypomnieć, żeby już o czymś takim czytał, ale książki jeszcze nie skończył. Im prędzej to zrobi, tym lepiej.
Istoty należące do różnych ras porozumiewały się głównie za pomocą autotranslatora, który elektronicznie rozdzielał i klasyfikował wszystkie znaczące dźwięki, po czym odtwarzał je w języku użytkownika. Inną metodą, stosowaną, gdy istniała potrzeba przekazania znacznej ilości dokładnych danych o bardziej wyspecjalizowanym charakterze, było wykorzystanie hipnotaśm. Za ich pomocą przekazywano wszelkie doznania zmysłowe, wiedzę i osobowość jednej istoty bezpośrednio do mózgu drugiej. Daleko w tyle za nimi, jeśli chodzi o powszechność stosowania i dokładność, była metoda trzecia: pisany język cokolwiek na wyrost nazwany uniwersalnym.
Z uniwersalnego korzystały tylko te istoty, których mózgi wyposażone były w receptory optyczne zdolne do wydobycia informacji z zespołów znaków graficznych rozmieszczonych na płaskiej powierzchni, czyli krótko mówiąc, z zadrukowanej stronicy. Choć zdolność tę posiadało wiele ras inteligentnych, zakres barw odbierany przez każdą z nich był różny. To, co O’Marze jawiło się jako szaroniebieska plamka, dla innej istoty mogło mieć inną barwę — od szarożółtej do brudnopurpurowej. Kłopot polegał na tym, że autorem książki mogła być właśnie inna istota.
Jeden z załączników do książki zawierał przybliżone odpowiedniki barw dla różnych ras, ale ciągłe zaglądanie do niego było nużące i czasochłonne, a O’Mara nie mógł się poszczycić dobrą znajomością uniwersalnego.
Pięć godzin później nie był ani trochę bliżej prawidłowej diagnozy dolegliwości nękającej Hudlarianina, tymczasem szaroniebieska plama na skórze urosła dwukrotnie i pojawiły się trzy następne. Nakarmił malca, z niepokojem zastanawiając się, czy słusznie robi w tej sytuacji, potem zaś wrócił do studiowania książki.
Podręcznik wymieniał dosłownie setki łagodnych, krótkotrwałych chorób, na które zapadali młodzi Hudlarianie. Malec uniknął ich tylko dlatego, że dostawał pożywienie ze zbiornika i nie wchłonął z powietrza bakterii często spotykanych na jego planecie. Ta choroba jest zapewne hudlariańskim odpowiednikiem odry, przekonywał siebie O’Mara, ale wyglądało to groźnie. Podczas następnego karmienia okazało się, że plam jest już siedem; nabrały ciemniejszego odcienia, a malec nieustannie okładał się mackami. Bez wątpienia miejsca te musiały go bardzo swędzieć. Uzbrojony w tę nową informację O’Mara powrócił do lektury.
I nagle znalazł. Objawy przedstawiono jako „szorstkie, odmiennie zabarwione plamy na skórze, powodujące silne swędzenie z powodu nie wchłonięcia drobin pożywienia”. Leczenie polegało na spłukiwaniu podrażnionych miejsc po każdym karmieniu, by zmniejszyć swędzenie, plamy zaś miały same zniknąć po jakimś czasie. Obecnie choroba ta była na Hudlarze bardzo rzadka. Jej objawy występowały z dramatyczną gwałtownością i równie szybko znikały. Jeśli pacjent miał zapewnioną podstawową opiekę, choroba, jak twierdził autor, nie była niebezpieczna.
O’Mara zaczął przeliczać podane wskaźniki na własny system pomiaru czasu i odległości. Wyszło mu, na ile mógł być pewien swych obliczeń, że średnica plam może dojść do pół metra, a ich liczba zwiększyć się do dwunastu. Potem zaczną znikać, co nastąpi po mniej więcej sześciu godzinach od chwili, kiedy zauważył pierwszą plamę.
Nie było się czym martwić.
IV
Po zakończeniu kolejnego karmienia O’Mara dokładnie oczyścił miejsca pokryte niebieskimi plamami, ale Hudlarianin nadal trzepał mackami i silnie dygotał. O’Marze przyszło do głowy, że malec wygląda jak klęczący słoń z sześcioma wściekle wijącymi się trąbami. Zajrzał raz jeszcze do książki, ta jednak w dalszym ciągu utrzymywała, że w normalnych warunkach choroba ma przebieg łagodny i krótkotrwały, a jedynymi środkami łagodzącymi przykre uczucie swędzenia mogą być odpoczynek i utrzymywanie zaatakowanego obszaru w czystości.
Dzieci to paskudne utrapienie, pomyślał z wściekłością.
Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że całe to bicie mackami i dygotanie nie jest dobre i powinno się temu zapobiec. Może malec drapał się tylko z przyzwyczajenia i przestanie, gdy odwróci się jego uwagę? Jednak gwałtowność tego procesu podawała w wątpliwość to przypuszczenie. O’Mara wybrał wszakże dwudzie-stopięciokilogramowy odważnik i za pomocą podnośnika podciągnął go pod sufit. Zaczął rytmicznie unosić i opuszczać ciężarek na miejsce leżące około pół metra od twardej, przezroczystej błony osłaniającej oczy; kiedyś odkrył, że poklepywanie go sprawia malcowi najwięcej przyjemności. Dwadzieścia pięć kilo zrzucone z dwóch i pół metra było dla Hudlarianina miłą, łagodną pieszczotą.
Pod wpływem poklepywania mały poruszał się mniej gwałtownie. Kiedy jednak O’Mara unieruchomił ciężarek, Hudlarianin zaczął się rzucać jeszcze silniej niż poprzednio, wpadając nawet w pełnym biegu na ściany i resztki umeblowania. W czasie jednej z tych szaleńczych szarż o mało nie dostał się do drugiego pokoju; powstrzymało go tylko to, że nie zmieścił się w drzwiach. Do tej pory O’Mara nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo mały FROB przybrał na wadze przez te pięć tygodni.
Wyczerpany, dał w końcu spokój pieszczotom. Zostawił Hudlarianina szalejącego w sypialni i rzucił się na kanapę w drugim pokoju, próbując zebrać myśli.
Według książki był najwyższy czas, aby sine plamy zaczęły blednąć. Tak się jednak nie stało — ich liczba osiągnęła maksimum, czyli dwanaście, a średnica wynosiła, zamiast pół metra, prawie dwa razy tyle. Były tak duże, że podczas następnego karmienia powierzchnia absorpcyjna skóry spadnie o połowę, w wyniku czego mały znowu osłabnie z powodu niedostatku pożywienia. Każdy zaś wiedział, że swędzących miejsc nie należy drapać, jeśli nie chce się poszerzyć obszaru dotkniętego schorzeniem i zaostrzyć stanu chorobowego…
Ochrypły ryk syreny przerwał jego myśli. Doświadczenie podpowiadało O’Marze, że jest to dźwięk silnie przestraszonego malca, natomiast słabe natężenie oznacza, że FROB opada z sił.