Marina Diaczenko, Siergiej Diaczenko
Szrama
Cykclass="underline" Tułacze 02
Przełożył Witold Jabłoński
Prolog
Skądś się pojawił i dokądś zmierza. Wędruje po świecie, jak wędrują po niebie gwiazdozbiory. Tuła się po zakurzonych drogach i tylko cień podąża jego śladem.
Powiadają, że posiadł wielką moc… lecz owa moc jest nie z tego świata. Nawet magowie się go wystrzegają albo też nie mają nad nim władzy. Ten, kto stanie mu na drodze z wyroku losu lub bezmyślności, będzie przeklinał dzień, w którym doszło do owego spotkania…
Nieznane są jego zamiary, gdyż czasem potrafi obdarować wybranych. Cały świat zdaje się mu służyć jak wierny pies.
Górskie szczyty, kamieniste morskie wybrzeża, pagórki i szczeliny, pola… skrywają jego tajemnicę przed ludźmi.
Lasy i pogórza, wybrzeża i równiny, ścieżki i szerokie trakty…
Powiadają, że będzie tak tułać się przez wieczność. Strzeżcie się spotkać go na tłumnym jarmarku… lub w norze pustelnika, ponieważ może być wszędzie…
Czy na progu twojego domu nie stanęła jeszcze noga Tułacza?
Część pierwsza
Rozdział 1
Ściany zatłoczonej tawerny aż się trzęsły od pijackiego gwaru. Po rozlicznych toastach, serii tłustych dowcipów i wesołych przepychankach nadszedł czas tańców na stole. Tańczono z parą posługaczek. Czerwone na liczkach, zmęczone, lecz trzeźwe po długiej służbie, były jednak oszołomione blaskiem epoletów, guzików, naszywek oraz gorących spojrzeń, wyłaziły, zatem ze skóry, byle tylko dogodzić panom gwardzistom.
Kielichy i dzbany spadały z łoskotem na podłogę, srebrne widelce dziwacznie się wyginały, przydeptane ciężkim obcasem. W górze, niczym talia kart w dłoniach szulera, wirowały szerokie spódnice, aż szumiało w uszach. Karczmarka, mądra, wychudła staruszka, przesiadywała w kuchni i bardzo rzadko wysuwała nos ze swojej kryjówki. Wiedziała, stara szachrajka, że nie ma powodu do niepokoju, że gwardziści są bogaci i szczodrzy, straty zwrócą się z nawiązką, a popularność jej przybytku wzrośnie po stokroć…
Tańce zmęczyły w końcu hulaków. Hałas trochę przycichł, a zasapane posługaczki, poprawiwszy naprędce rozchełstaną odzież, napełniły winem ocalałe dzbany i przyniosły z kuchni nowe kielichy. Trochę się przy tym opamiętały, więc wstydliwie spuszczały oczęta, zastanawiając się zapewne, czy nie pozwoliły sobie wcześniej na zbyt wiele. W duszy każdej z nich kryła się niejasna nadzieja przeżycia czegoś niezwykłego. Za każdym razem, gdy zakurzony wojskowy but dotykał niby przypadkiem małej nóżki, owa nadzieja zalewała rumieńcem policzki i delikatne szyje.
Dziewczęta zwały się Ita i Feta, co sprawiało, że klienci bezustannie mylili ich imiona. Swoją drogą, większość gości ledwie już władała językiem, toteż nie była w stanie prawić im komplementów. Namiętne spojrzenia przygasły, a wraz z nimi dziewczęca nadzieja na niezwykłe przeżycie… Nagle w drewnianą framugę nad głową Ity wbiło się ostrze ciężkiego, bojowego kindżału.
Natychmiast zrobiło się cicho. Nawet karczmarka wychyliła z kuchni zaniepokojone, pobladłe oblicze. Hulacy rozglądali się w niemym zdziwieniu, jakby spodziewali się ujrzeć na zakopconej powale groźne Widziadło Łaszą. Ita otworzyła szeroko usta i zrozumiawszy po chwili, co się stało, upuściła na podłogę pusty dzbanek.
W napiętej ciszy rozległy się łoskot przewracanego na podłogę, ciężkiego krzesła, potem chrzęst deptanych skorup rozbitego dzbana. Ktoś zbliżył się powoli do dziewczyny. U pasa miał pustą pochwę od kindżału. Wyrwał groźne ostrze z framugi, a z ciężkiego mieszka wydobył złotą monetę.
– Trzymaj, ślicznotko… Chcesz jeszcze?
W tawernie znowu rozległy się krzyki i śmiechy. Ci z gwardzistów, którzy byli jeszcze w stanie podnieść się z siedzeń, wesoło poklepywali jeden drugiego po plecach i ramionach, ciesząc się figlem swego towarzysza.
– Nie ma jak Soll! Brawo, Egert! Trafił w dziesiątkę! Spróbuj jeszcze raz!
Właściciel kindżału uśmiechnął się szeroko. Kiedy się tak uśmiechał, przy samych wargach na prawym policzku tworzyła się niewielka bruzda. Ita nie mogła od niej oderwać oczu.
– No, co też pan, Egercie… Jak tak można, panie…
– Co, wystraszyłem cię? – zapytał niezbyt głośno porucznik Egert Soll.
Spojrzenie jego jasnoniebieskich oczu wywołało gęsią skórkę u nieszczęsnej dzieweczki.
– Ależ…
– Stań plecami do drzwi.
– Ależ… panie Egercie… dużo pan wypił…
– Co, nie ufasz mi?!
Ita zatrzepotała gęstymi rzęsami. Gapie wchodzili na stoły, żeby lepiej wszystko zobaczyć. Najbardziej pijani wytrzeźwieli wobec nowego widowiska. Trochę zaniepokojona oberżystka zastygła w kuchennych drzwiach, za białą zasłoną.
Egert zwrócił się do kolegów.
– Noże! Kindżały! Wszystko, co macie!
W ciągu minuty był uzbrojony niczym jeż w swoje kolce.
– Jesteś pijany, Egercie – wycedził, jakby mimochodem, drugi porucznik o imieniu Dron.
Z gromady hulaków wyskoczył śniady młodzik.
– A co on tam wypił?! Parę kropel… Po czym ma być pijany?
Soll zaśmiał się.
– Masz rację! Feta, podaj wina!
Feta posłuchała. Czyniła wszystko machinalnie, jako że nie mieściło się jej w głowie, by sprzeciwić się życzeniu gościa.
– Ale… – wymamrotała Ita, patrząc, jak do gardła oficera spływa szemrzący winny potok.
– Ani słowa – wykrztusił tamten, ocierając usta. – Odsuńcie się wszyscy.
– On jest pijany! – zawołał ktoś z tylnych rzędów obserwatorów. – Jeszcze uszkodzi dziewczynę, głupcy!
Nastąpiła krótka szamotanina, w wyniku, której krzykacz zmienił zdanie.
– Za każdy rzut… moneta – wyjaśnił Egert dziewczynie. – Jeden rzut, jedna moneta… Stój spokojnie!
Dziewczyna, usiłująca odsunąć się od dębowych drzwi, ze strachem wróciła na poprzednie miejsce.
– Raz, dwa…
Soll wydobył ze stosu oręża pierwszy z brzegu nóż.
– Nie, to będzie nudne… Karwer!
Śniady młodzik zjawił się na zawołanie.
– Świece… Daj jej dwie do rąk i umieść trzecią na głowie.
– Nie! – zapłakała dziewczyna.
Całkowitą ciszę mąciło tylko co pewien czas jej żałosne szlochanie.
– A może tak – podjął oficer, jakby olśniła go nagła myśl – jeden rzut, jeden całus…
Ita uniosła na niego załzawione oczy. To wystarczyło, by wtrąciła się druga z dziewcząt.
– Lepiej ja to zrobię!
Feta odepchnęła koleżankę, stanęła pod drzwiami i wzięła gorejące świeczki z rąk chichoczącego Karwera.
Ostrza ścięły chwiejne płomyki dziesięć razy, dwa razy wbiły się w drewno tuż nad główką dziewki, trzykrotnie minęły jej skroń na grubość palca. Porucznik Egert Soll całował piętnasty raz zwykłą posługaczkę, Fetę.
Widzieli to wszyscy oprócz Ity, która uciekła z płaczem do kuchni. Źrenice Fety zamgliły się, kiedy zręczne dłonie oficera spoczęły na jej talii. Karczmarka obserwowała to z wyrozumiałym smutkiem. Dziewczynę owładnęła namiętność. Rozochocony Soll zawiódł służącą do jej izdebki, odprowadzany zawistnymi, lecz pełnymi podziwu spojrzeniami.
Dawno minęła północ i w zasadzie było już nad ranem, gdy wesoła kompania opuściła nareszcie gościnny przybytek. Dron powiedział do zataczającego się przed nim Egerta:
– Wszystkie matki w okolicy straszą córki porucznikiem Sollem, ty łotrze!
Ktoś obok się zaśmiał.
– Kupiec Wapa… No, ten bogacz, który kupił pusty dom na wybrzeżu… Niedawno przywiózł sobie z przedmieścia młodą żonkę. I co myślicie? Już się dowiedział… Nie znacie dnia ani godziny, gdy w pobliżu gwardzista Soll!