Выбрать главу

Spojrzał znów na nieznajomego i zobaczył tylko jego plecy. Oddalał się niespiesznie, chowając po drodze szpadę do pochwy.

– Hej! – zawołał ogłupiały Egert. – To pana ostatnie słowo, staruszku?

Lecz siwowłosy lokator „Wspaniałego Miecza” nie obejrzał się nań i odszedł, ani razu nie spoglądając do tyłu.

Ranny przycisnął chustkę do policzka, odnalazł swoją szpadę i zarzucił kurtkę mundurową na ramię. Z całego serca radował się, że zjawił się tutaj bez Karwera. Porażka była zawsze porażką, nawet, jeśli miał do czynienia z samym Opiekunem Żołnierzy, Harsem… A zresztą, raczej nie. Opiekun Wojowników ceni tradycję i nie zakończyłby pojedynku w tak głupi sposób…

Dochodząc do brzegu rzeki, Egert przyklęknął i spojrzał w ciemne, rozedrgane zwierciadło. Na policzku jego wodnego odbicia widniało długa i głęboka bruzda rozciętej skóry od kości policzkowej aż do podbródka. Odbicie oficera skrzywiło się w cynicznym uśmiechu. Kilka czerwonych kropel spadło do wody, by się w niej natychmiast rozpłynąć.

Rozdział 2

Wracający do miasta Egert bardzo nie chciał spotkać nikogo ze znajomych. Zapewne właśnie dlatego na pierwszym skrzyżowaniu napotkał ogromnie zaniepokojonego Karwera.

– Staruch wrócił do miasta cały i zdrowy… Już myślałem, że… Co ci się stało w policzek?

– Zaczepiłem o gałąź – wycedził oficer przez zęby.

– Aha – mruknął młodzik ze współczuciem. – Zastanawiałem się, czy nie zejść z mostu…

– I przysypać ziemią moje dogorywające ciało?

Egert nie krył rozdrażnienia. Głębokie nacięcie na twarzy przestało krwawić, lecz paliło jakby ktoś przyłożył do niego rozpalony pręt.

– No… – odparł niepewnie Karwer i zaraz dodał, zniżając głos: – Staruszek od razu wyjechał. Czekał na niego osiodłany koń.

Egert splunął.

– A co mnie do tego? Jednego szaleńca ubyło w mieście…

– Od razu ci mówiłem – przytaknął skwapliwie Karwer – że to wariat. Poznałem po oczach… Miał oczy szaleńca, zauważyłeś?

Widać było, że Karwer ma zamiar teraz rozprawiać szeroko o obłąkańcach, w szczególności zaś o tajemniczym obcym. Przede wszystkim zaś chciał poznać wszystkie szczegóły pojedynku. Naturalnym następstwem wydawało się zaproszenie do tawerny, lecz tym razem czekało chłopaka gorzkie rozczarowanie. Egert nie zaspokoił w najmniejszym stopniu jego ciekawości, pożegnał się bowiem szybko i nader oschle.

*

Herb Sollów, widniejący nad żelazną bramą domostwa, miał wywoływać dumę wśród przyjaciół i przerażać wrogów. Wyobrażone na jego tarczy waleczne stworzenie nie miało nazwy, ale wyposażone było w rozdwojony język, stalowe szczęki i dwa miecze w kościstych łapach.

Egert przestąpił wysoki próg z trudem przebierając nogami. Przy wejściu czekał służący, gotów odebrać z rąk panicza płaszcz i kapelusz, lecz owego nieszczęsnego poranka nie miał na sobie żadnej z tych rzeczy, dlatego też skinął tylko głową w odpowiedzi na głęboki ukłon lokaja.

Pokój Egerta, podobnie jak inne komnaty rezydencji, ozdabiały gobeliny z wyobrażeniem zmagań dzików bojowych. Na niewielkiej półeczce na książki stało parę sentymentalnych powieścideł obok podręczników myślistwa. Ich właściciel nigdy do nich nie zaglądał. Na ścianie między dwoma wąskimi oknami wisiał portret jego matki za młodu, gdy była jeszcze dosyć urodziwa. Do jej kolan tulił się kędzierzawy, jasnowłosy chłopaczek. Artysta namalował go przed piętnastu laty na polecenie głowy rodu, przy czym stworzył mocno wyidealizowany, pochlebny wizerunek. Piękność matki została oddana w sposób przesłodzony, chłopczyk zaś wydawał się uosobieniem cnoty. Zbyt błękitne oczęta, zbyt okrągłe policzki, dołek w bródce… Jeszcze chwila, a ten uroczy cherubinek wzniesie się ku niebiosom na lekkich skrzydełkach…

Egert podszedł do lustra, stojącego na stoliku blisko łoża. Jego oczy nie wydawały się teraz błękitne. Były szare, jak zachmurzone niebo. Z wysiłkiem rozchylił wargi. Nie miał żadnego dołeczka, natomiast pół twarzy przecinała długa, rozpalona, krwawa rana.

Zjawiła się na wezwanie zaufana starucha, od dawna wtajemniczona we wszystkie sekrety domostwa. Trochę pojęczała, międląc bezzębnymi ustami, po czym przyniosła słoiczek z maścią gojącą rany. Lekarstwo uśmierzyło nieco ból. Egert ściągnął botforty przy pomocy lokaja, rzucił mu mundur i opadł bezwładnie na fotel. Wstrząsały nim dreszcze.

Nadeszła pora obiadu, lecz panicz nie zszedł do jadalni, kazał tylko powiedzieć matce, że zjadł już w tawernie. Miał nawet ochotę przejść się do knajpy i zaczął żałować, że nie napił się w towarzystwie Karwera. Wstał, zbierając się do wyjścia, lecz znowu usiadł po chwili.

Chwilami odczuwał zawroty głowy. W takich momentach białowłosy chłopczyk z obrazu, malec o gładkich, nietkniętych ostrzem szpady policzkach, kręcił główką i uśmiechał się wieloznacznie.

Zbliżał się wieczór, zapowiadany szarą godziną, kiedy to dzień jeszcze całkiem nie odszedł, a noc nie nastała. Światło słońca przygasało za oknem, z kątów wypełzały cienie, przeobrażając komnatę. Egert odczuwał nieokreślony niepokój, spoglądając na dzicze mordy szczerzące kły z gobelinów.

Kontemplował ostrożnie nowe dla niego, nieprzyjemne i przytłaczające uczucie. Było to jakby oczekiwanie na coś, co nie miało formy ani nazwy, coś smutnego, ale nieuchronnego. Dziki ścierały się ze sobą, jasnowłosy dzieciak u kolan matki uśmiechał się, skraj baldachimu nad łożem kołysał się groźnie… Egertowi zrobiło się nagle zimno w ciepłym wnętrzu.

Wstał, usiłując pozbyć się tego niemiłego, bezsensownego niepokoju. Chciał zawołać na służbę, lecz nagle się rozmyślił. Znowu usiadł, próbując ustalić z trudem, co mu w tej chwili zagraża. Potem zerwał się i pobiegł do salonu. Na swoje szczęście spotkał sługę, niosącego zapalone świece. Postawił na stole wielki, rozgałęziony lichtarz i pokój zalało światło. Cienie znikły, a Soll zapomniał natychmiast o dziwnym uczuciu, jakie nawiedziło go na granicy dnia i nocy.

Owej nocy spał bez żadnych majaków.

Minął tydzień. W mieście zapomniano o tragicznym wydarzeniu związanym z Sollem i tylko jego matka nie stała się z tego powodu weselsza ani bardziej rozmowna. Mogiła studenta zarosła trawą. Na brzegu Kawy zbudowano nową arenę do walki dzików. Kapitan gwardzistów, mąż pięknej Dilii, obwieścił na placu budowy, że zbliżają się ćwiczenia, zwane ambitnie manewrami.

Manewry odbywały się każdego roku. Ich celem było przypomnienie panom gwardzistom, że nie są tylko bandą hulaków i pojedynkowiczów, lecz formacją wojskową. Egert lubił ćwiczenia, podczas których mógł się wykazać męstwem, i zawsze cieszył się, gdy się zbliżały.

Tym razem się wcale nie cieszył.

Rana na policzku zabliźniła się tymczasem i prawie wcale nie bolała. Służący golił Solla ze szczególną ostrożnością. Gęsty zarost na brodzie i policzkach wydawał się nie licować z godnością arystokraty, dlatego też oficerowi nawet nie przyszło do głowy pokryć nim bliznę. Otoczenie przyzwyczaiło się powoli do jego nowego wyglądu, on sam także chwilami zapominał o ranie. Z każdym nowym dniem wzmagał się jednak dziwny niepokój w jego duszy, osłabiający pewność siebie.

W ciągu dnia czuł się jeszcze całkiem znośnie, wystarczyło jednak, że ciemność zaczynała gęstnieć, aby z czarnych szczelin wypełzał irracjonalny strach, gnający go do domu. Na rozkaz panicza służący przyniósł do jego pokoju cały zapas świec, jaki był w domu. I chociaż sypialnia Egerta jaśniała niczym sala balowa i tak wydawało mu się chwilami, że dziki z gobelinów wodzą za nim przekrwionymi ślepiami.