Egert oczekiwał od otaczających go kolegów takiej samej odwagi, jaką sam dysponował, wyśmiewał zatem tych, którzy nie spełniali jego oczekiwań. Szczególnie Karwerowi było z tym ciężko. Pewnej późnej jesieni, kiedy opływająca miasto rzeka Kawa pokryła się pierwszym lodem, oficer zaproponował zawody, kto szybciej przebiegnie po cienkiej warstwie od brzegu do brzegu. Wszyscy przyjaciele gwałtownie wtedy zachorowali, tak więc tylko Karwer, który był jak zwykle u boku idola, został poczęstowany pogardliwym spojrzeniem i tak zjadliwym słowem, że zarumienił się po czubki uszu. Niemal z płaczem zgodził się na warunki stawiane przez przyjaciela.
Oczywiście Egert był wyższy i cięższy, a jednak bezpiecznie prześliznął się po lodzie na przeciwległy brzeg tak gładko, że skryte w ciemnej głębinie ryby pootwierały szeroko pyszczki ze zdumienia. Oczywiście Karwer wystraszył się w decydującym momencie i zapadł z łoskotem pękającego lodu w mroczną głębię niczym Gwiazda Piołun. Dał tym samym możność, aby przyjaciel go wyratował z opresji i zebrał kolejne laury.
Najciekawsze, że był autentycznie wdzięczny Hgertowi za wyciągnięcie go z lodowatej wody…
Matki dorastających córek drżały na samo wspomnienie porucznika Solla, podczas gdy ojcowie stawiali go swym dojrzewającym synom za wzór. Rogacze zasępiali się, spotykając go przypadkiem na ulicy, a mimo to uprzejmie go pozdrawiali. Burmistrz wybaczał mu czynione w mieście burdy i figle, puszczając mimo uszu skargi zanoszone na niego, tym bardziej, że wciąż pamiętne było zdarzenie podczas walk dzików.
Ojciec Solla, jak większość mieszkańców Kawarrenu, hodował dziki bojowe, co uważano powszechnie za godne podziwu zajęcie. Czarne dziki Sollów były wyjątkowo zajadłe i niebezpieczne, mogły z nimi konkurować jedynie szaro-pasiaste, należące do burmistrza. Na każdych zawodach owi odwieczni konkurenci spotykali się w finale. Walki toczyły się ze zmiennym szczęściem, dopóki pewnego pogodnego letniego dnia szaro-pasiasty czempion zwany Ryk nie wściekł się na arenie.
Rozpłatał kłami brzuch swemu przeciwnikowi, czarnemu, potężnemu Marsowi, potem zaś rzucił się szaleńczo na publiczność. Pasiasty pobratymiec, który stanął mu przypadkowo na drodze, nie zatrzymał go na długo i także padł z rozoranym kałdunem. Burmistrz, który tradycyjnie zasiadał wraz z rodziną w pierwszym rzędzie, zdążył tylko krzyknąć rozpaczliwie i chwyciwszy żonę za ramię, wskoczyć wraz z nią na obite aksamitem siedzenia.
Nikt nie wie, czym mógłby się zakończyć ów krwawy dramat. Bardzo możliwe, że większość widzów z burmistrzem na czele podzieliłaby los nieszczęsnego Harsa, skoro Ryk uznał najwidoczniej, ze nadszedł dzień pomsty na ludziach. Pomylił się jednak, biedaczek, gdyż był to szczęśliwy dzień dla Solla, który zjawił się w centrum wydarzenia szybciej, nim publika z ostatnich rzędów zdążyła zrozumieć, co się stało.
Egert wykrzykiwał w stronę zwierzęcia same obraźliwe, w jego pojęciu, słowa. W lewej ręce wirowała oślepiająco błyszcząca tkanina, jak się później okazało, narzutka jednej z ekstrawaganckich dam, którą wcześniej okrywała nagie ramiona. Ryk zatrzymał się chwilę i jedna sekunda starczyła, żeby nieustraszony młodzieniec podskoczył bliżej i wraził pod łopatkę oszalałego zwierza ostrze wygranego kiedyś w zakładzie kindżału.
Wstrząśnięty burmistrz ofiarował rodowi Sollów wspaniały dar: wszystkie szaro-pasiaste dziki, które padły w walkach, zostały upieczone i zjedzone podczas wielkiej uczty, jakkolwiek ich mięso okazało się twarde i żylaste. Egert zasiadał na szczycie stołu, [ego ojciec ocierał Izy szczęścia: czarni czempioni Sollów od tej chwili nie będą mieli sobie równych! Nadchodząca starość jawiła się głowie rodu w różowych barwach, skoro miał najlepszego z synów.
Matka Egerta nie uczestniczyła w biesiadzie. Często chorowała i nie lubiła tłumnych zgromadzeń. Silna niegdyś i zdrowa kobieta, zaczęła tracić siły od momentu, kiedy jej syn zabił pierwszego człowieka w pojedynku. Nie przyszło mu nawet do głowy, że matka go unika, a nawet wręcz obawia. Zresztą starał się uodpornić swój umysł na wszelkie dziwne lub niewygodne myśli.
Jasnym, słonecznym dniem, a był to pierwszy dzień wiosny, kupcowi Wapie, przechadzającemu się pod rękę z małżonką po nadbrzeżu, zdarzyło się zawrzeć sympatyczną znajomość.
Nowym znajomym, który wydał się mieszczuchowi nadzwyczaj miłym człowiekiem, był, jak się łatwo domyślić, pan Karwer Ott. Znamienne wydawało się, że młody gwardzista przechadzał się w towarzystwie siostry, nadzwyczaj rosłej dziewoi z wydatną piersią i skromnie spuszczonymi szaroniebieskimi oczkami.
Panna zwała się Bertina. Spacerowali odtąd we czwórkę: Karwer ramię w ramię z Wapą, Bertina obok prześlicznej Seni, młodej małżonki kupca, tam i z powrotem po bulwarze.
Kupiec był jednocześnie zdumiony i zaskoczony: po raz pierwszy jeden z tych „przeklętych arystokratów”, zwrócił na niego uprzejmą uwagę. Senia zerkała spod oka na młodzieńcze lico Karwera i prędko opuszczała powieki, jakby bojąc się srogiej kary za każde zakazane spojrzenie.
Minęli grupę gwardzistów, malowniczo rozmieszczonych przy balustradzie. Senia rzuciła w ich stronę wystraszone spojrzenie, zauważając od razu, że młodzieńcy nie weselili się jak zwykle, lecz odwróceni jak na komendę w stronę rzeki zatykali usta dłońmi i dziwnie się trzęśli, jakby jednocześnie dopadła ich gorączka.
– Co się z nimi dzieje? – zapytała ze zdziwieniem Bertiny.
Tamta pokręciła jedynie ze smutkiem głową i wzruszyła ramionami.
Popatrując z niepokojem na siostrę i kupcową, Karwer czym prędzej zaszeptał:
– Ach, wierzcie mi, w mieście, gdzie od dawna panuje totalna demoralizacja… Bertina jest niewinną dziewczyną i bardzo trudno znaleźć jej godną zaufania przyjaciółkę, która nie wywierałaby na nią zgubnego wpływu… Jak dobrze byłoby, gdyby tak moja siostra mogła zaprzyjaźnić się z panią Senią!
Ostatnim słowom towarzyszyło ciężkie westchnienie.
Cała czwórka zawróciła i ruszyła z powrotem. Ubyło gwardzistów przy balustradzie, ci zaś, którzy pozostali, patrzyli uporczywie na rzekę, jeden zaś siedział na jezdni i cicho szlochał.
– Jak zwykle pijani – stwierdził karcąco Karwer.
Siedzący podniósł nań mętne źrenice i po chwili zgiął się wpół, nie będąc w stanie opanować wstrząsającego jego brzuchem rechotu.
Następnego dnia Karwer i jego siostra złożyli Wapie wizytę. Bertina przyznała się Seni, że w ogóle nie potrafi wyszywać jedwabiu.
Trzeciego dnia kupcowa, której smutno było spędzać czas w samotności, poprosiła męża o pozwolenie, aby mogła spotykać się częściej z Bertina. Obie będą miały rozrywkę, tym bardziej, że siostra Karwera poprosiła ją, by nauczyła ją wyszywania.
Czwartego dnia panienka pojawiła się przyprowadzona jak zwykle przez swego brata, który był zresztą wyjątkowo ponury i prędko się pożegnał. Kupiec usiadł za kontuarem, a jego żona zaprowadziła przybyłą na piętro do swojej komnaty.
Kanarek szczebiotał słodko w rzeźbionej klatce. Z koszyka wyciągnięto igły i cienkie płócienko. Palce Bertiny były trochę zbyt grube i przez to niezgrabne, ale panna starała się, jak mogła.
– Moja droga – powiedziała w zadumie Senia w trakcie lekcji – czy to prawda, że jesteś jeszcze całkiem niewinna?
Panienka ukłuła się w palec i zaczęła go ssać.
– Nie wstydź się – zachęciła kupcowa z uśmiechem. – Myślę, że możemy być ze sobą zupełnie szczere… Ty naprawdę… Czy mnie rozumiesz?
Bertina uniosła na gospodynię jasnoszare oczy i kobieta stwierdziła ze zdumieniem, że źrenice dzieweczki były niewiarygodnie smutne.