Karwer zachichotał.
Egert chrząknął pogardliwie i miał już zamiar odwrócić się od okna, lecz właśnie w owej chwili z powozu wysiadła panienka, wspierając się na dłoni studenta. W tawernie natychmiast zrobiło się cicho.
Jej twarzyczka była zatroskana, blada ze zmęczenia i zasmucona nieustanną ulewą, lecz nawet to nie mogło przyćmić jej urody. Była jak wykuta z marmuru: jedynie w tym miejscu gdzie bieleją ślepe oczy posągu, błyszczały ciemne oczy, spokojne i pozbawione kokieterii.
Odziana była, podobnie jak jej towarzysz, w prostą podróżną suknię, która jednak nie skrywała harmonijnych konturów ciała ani zgrabnych ruchów. Panna zeskoczyła na bruk przy pomocy młodzieńca. Ten coś do niej powiedział i wtedy jej skrzywione dotąd zmęczeniem usteczka rozciągnęły się w lekkim uśmiechu, oczy zaś błysnęły żywiej.
– Nieprawdopodobne – szepnął Egert.
Stangret popędził konie i kareta ruszyła. Dwoje podróżników odskoczyło, pragnąc uniknąć zbryzgania błotem. Następnie młodzieniec zarzucił na ramię sporą sakwę i wziąwszy za rękę swą towarzyszkę, zniknął wraz z nią za drzwiami „Wspaniałego Miecza”.
W tawernie naprzeciwko zaczęli mówić wszyscy naraz. Egert milczał, nie odpowiadając na pytające spojrzenia. W końcu rzucił na stronie do Karwera:
– Muszę się dowiedzieć, kim są.
Tamten zerwał się odruchowo, gotów usłużyć druhowi. Soll spoglądał za nim, jak spieszy do „Wspaniałego Miecza”, przeskakując po drodze kałuże. Drzwi z monogramami zatrzasnęły się wkrótce za nim. Przyjaciel Egerta wrócił po kwadransie.
– Tak, to student… Spędzi u nas zapewne około tygodnia.
Zamilkł, z satysfakcją oczekując pytania.
– A ona? – nie wytrzymał Egert.
– Ona – odparł Karwer z dziwnym uśmiechem – nie jest jego siostrą ani młodą ciotką, jak miałem nadzieję… Jest jego narzeczoną i wygląda na to, że wkrótce wesele!
Egert milczał. Rewelacje, przyniesione przez młodego kolegę, nie były zaskakujące, a jednak niemile go uderzyły.
– Niewłaściwy mariaż – zasugerował któryś z gwardzistów. – Mezalians.
Wszyscy go hałaśliwie poparli.
– A ja słyszałem – wtrącił Karwer z ironicznym zdziwieniem – że trzebią wszystkich studentów, żeby przestali oglądać się za kobietami i całkowicie się poświęcili nauce. I co się okazuje?
– Okazuje się, że to nieprawda – mruknął z rozczarowaniem porucznik Dron, chwytając zapomniany na chwilę kubek.
– Bez szpady jest eunuchem – zauważył cicho Soll.
Wszyscy odwrócili się w jego stronę. Na twarzy oficera pojawił się drapieżny, pogardliwy grymas.
– A na co eunuchowi kobieta, panowie, i do tego jeszcze taka?
Wstał. Wszyscy rozstępowali się przed nim z szacunkiem. Rzucił właścicielowi garść złotych monet, stawiając wszystkim kolejkę, i wyszedł na deszcz.
Wieczorem tegoż dnia para młodych przybyszów wieczerzała na parterze gospody. Kolacja była nader skromna, dopóki szeroko uśmiechnięty karczmarz nie postawił na ich stole sporego wiklinowego kosza, najeżonego szyjkami butelek.
– Dla pani od pana Solla!
Podkreślił te słowa dwuznacznym uśmieszkiem, po czym się oddalił.
Wygodnie skryty w kącie Egert obserwował, jak student i jego ślicznotka rozglądali się ze zdziwieniem. Serweta, okrywająca koszyk, została odsunięta i na obliczach pochylonej nad nim parki pojawiło się radosne zdumienie, dość naturalne wobec takich smakołyków.
Wkrótce jednak radość ustąpiła miejsca zmieszaniu. Zaczęli rozmawiać o czymś gorączkowo, potem student wstał i poszedł do oberżysty, zapewne, by wyjaśnić, kim jest ów tajemniczy hojny ofiarodawca, pan Soll.
Egert wychylił swój pucharek i podniósł się powoli, potem zaś przeszedł przez salę, kierując się w stronę samotnej panienki. Specjalnie na nią nie patrzył, obawiając się, że piękność z bliska może okazać się wcale nie taka piękna.
Jadalnia była pusta w połowie. Nieliczni podróżni spożywali posiłek w towarzystwie przypadkowych miejscowych. „Wspaniały Miecz” słynął z tego, że był spokojnym miejscem. Odwlekając w czasie chwilę poznania pięknej panny, Soll zdążył kątem oka zobaczyć nową twarz. Widocznie ten wysoki, niemłody podróżny przyjechał dopiero co i oficer wcześniej go nie zauważył.
Zbliżywszy się na koniec do celu, Egert zebrał się na odwagę i spojrzał na narzeczoną studenta.
Była rzeczywiście urocza. Twarz nie wydawała się już tak przeniknięta zmęczeniem, gładkie, alabastrowe policzki nieco się zaróżowiły. Zauważył teraz niedostrzeżone wcześniej detale: konstelację drobniutkich pieprzyków na długiej szyi, a także niesamowicie gęste, wywinięte do góry rzęsy.
Stał i patrzył bez słowa. Panna uniosła powoli głowę i oficer po raz pierwszy napotkał jej poważne, choć trochę nieprzytomne spojrzenie.
– Dzień dobry – powiedział i usiadł na miejscu studenta. – Nie sprzeciwi się pani towarzystwu skromnego wielbiciela jej urody?
Panienka nie zmieszała się ani nie wystraszyła. Sprawiała wrażenie tylko lekko zaskoczonej.
– Przepraszam, panie…
– Nazywam się Egert Soll.
Wstał, by się ukłonić, potem znowu usiadł.
– Ach tak… – odparła z wymuszonym uśmiechem. – Więc to panu powinniśmy dziękować…
– W żadnym wypadku! – zaprzeczył niemal z lękiem. – To raczej my, obywatele Kawarrena, powinniśmy być wdzięczni, za honor, jaki pani nam wyświadczyła… – nabrał powietrza w płuca, by dokończyć ową pokrętną frazę – zaszczycając nas swym przybyciem… Jak długo jednak zdołamy okazywać naszą gościnność?
Panna uśmiechnęła się w taki sposób, że oficer zapragnął, by zawsze była uśmiechnięta.
– Jest pan bardzo miły… Spędzimy tutaj tydzień, może dłużej.
Egert sięgnął wielkopańskim gestem do kosza i zręcznie odkorkował pierwszą butlę, jaka wpadła mu w ręce.
– Proszę pozwolić mi spełnić dług gościnności i zaproponować… Ma pani rodzinę albo przyjaciół w Kawarrenie?
Zdążyła pokręcić przecząco głową, nim wrócił jej student. Panna uśmiechnęła się do niego, bardziej radośnie niż wcześniej do Solla. Egert poczuł w sercu ukłucie zazdrości.
Student skinął głową oficerowi, lecz nie podał mu ręki. Miał szczęście, gdyż Soll nigdy nie uścisnąłby tej kościstej, niewprawnej w robieniu szpadą dłoni, na której widniały ciągle niezmyte plamy atramentu. Z bliska młodzieniec wydał się Egertowi jeszcze bardziej żałosny i niesympatyczny. Oficer wezwał niebo na świadka, jak bardzo niedobrana wydawała mu się owa para.
A zresztą przy stoliku były tylko dwa zajęte już krzesła, a zatem biedny student mógł tylko stać obok, drepcząc w miejscu.
Nie zwracając nań więcej uwagi, Soll zwrócił się do panny:
– Proszę wybaczyć, lecz nie usłyszałem jeszcze pani imienia…
Przenosząc wzrok z przestępującego z nogi na nogę towarzysza na rozwalonego na krześle Egerta, odparła machinalnie:
– Nazywam się Toria.
Egert natychmiast powtórzył jej imię, jakby delektując się jego brzmieniem. Student tymczasem zreflektował się i przyniósł sobie pierwsze z brzegu wolne krzesło.
– Więc nie macie tutaj krewnych ani przyjaciół…
Oficer uniósł się nieco i pochylił w stronę rozmówczyni przesuwając jej kielich w taki sposób, że rękawem musnął lekko rękaw jej sukni.
– Właściwie mówiąc, nie mieliście, gdyż teraz na pewno całe miasto zechce się z wami zaprzyjaźnić. Podróżujecie ot tak, dla przyjemności?
Student nastroszył się trochę, wziął od posługaczki trzeci kielich i nalał sobie wina. Egert uśmiechnął się samymi kącikami ust, widząc, że młodzieniec nawet nie w połowie napełnił naczynie.