– Potrzebna będzie mała lekcja dobrych manier…
Student zwęził powieki i zgiął kolana, jak na sali ćwiczeń, po czym rozpaczliwie rzucił się do przodu, pragnąc zapewne ugodzić prosto w pierś Solla. Przez chwilkę rozejrzał się ze zdziwieniem w poszukiwaniu przeciwnika, dopóki tenże, zjawiwszy się za jego plecami, dał znać o sobie lekkim ukłuciem poniżej krzyża.
– Więcej uwagi…
Student podskoczył jak użądlony. Soll skłonił się uprzejmie i cofnął o krok.
– Jeszcze nie wszystko stracone, mały! Zbierz siły i spróbuj jeszcze raz… Lekcja się dopiero zaczyna!
Student znów stanął na pozycji. Ostrze jego szpady nie było skierowane, jak powinno, na wroga, lecz gdzieś w niebo. Niezręczny wypad, uderzenie Egerta i klinga młodzika wbiła się sztychem w piasek, a on sam ledwie utrzymał się na nogach. Widzowie nagrodzili to aplauzem. Egertowi zaczęła się trochę nudzić ta zabawa. Mógłby się fechtować i sto godzin bez wytchnienia, gdyby tylko miał godnego siebie rywala.
Oficer znał siedemnaście sposobów obrony i dwadzieścia siedem rodzajów ataku. Wszystko polegało na tym, jak owe sposoby ułożyć w logiczną całość, nanizać na ostrze szpady, rozsypać i zebrać ponownie. Nie byłby w stanie powtórzyć wielu swoich improwizacji. Niektóre pojawiały się w natchnieniu, jak poezje, kończyły się zaś czyjąś raną, a czasem nawet śmiercią. Mając przeciwko sobie niewprawnego studenta mógł się tylko posługiwać metodami prostymi jak budowa cepa.
Unikając niezgrabnych ataków i odbijając silne, lecz niecelne ciosy, Soll rozglądał się wciąż w poszukiwaniu Torii. Dojrzał wreszcie w tłumie jej bladą, nieruchomą twarz. Sam podjął atak tak szybki, że biedny student nawet nie zdążył się zorientować, co się dzieje. Soll zatrzymał efektownie sztych u jego piersi. Publiczność zawyła z zachwytem, oprócz wysokiego starca, który zachował spokój.
Sytuacja ciągle się powtarzała. Student mógł zginąć co najmniej dziesięć razy, lecz porucznik zabawiał się z młodzikiem jak kot z myszą. Tamten miotał się, rozpaczliwie machając szpadą. Kamyki wypryskiwały spod zakurzonych trzewików… Wróg był jak cień, zdawał się bezcielesny i niedosięgły. I nawet na sekundę nie milkł jego głos, przemawiający złośliwie mentorskim tonem:
– Tak? Aha, to tak… Co się tak wiercisz jak fryga? Powtórz to… Jeszcze raz! Ależ z ciebie leniwy uczeń, wszystko ci trzeba nakazać… Raz!
Po każdym „Raz!” następowało lekkie ukłucie. Kurtka studenta była porozrywana w wielu miejscach i zwisała w strzępach. Pot zalewał twarz zaczerwienioną z wysiłku.
Kiedy rywale znowu stanęli naprzeciw siebie, student wyglądał na zmęczonego i załamanego. Soll nawet nie był zdyszany. Spoglądając w pełne bezsilnej nienawiści oczy nieszczęsnego przeciwnika, Egert poczuł, że ma całkowitą władzę nad tym chłopakiem, tak całkowitą, że nawet nie wypada się nią posłużyć, wystarczy ją tylko okazać.
– Boisz się? – spytał szeptem.
Natychmiast wyczytał w oczach tamtego odpowiedź. Ostrze Egerta jak jadowite żądło godziło prosto w serce biedaczka… Przeciwnik był bezsilny, nie był już rywalem, ale ofiarą, jego złość ustąpiła miejsca rozpaczy. Najchętniej pewnie błagałby o zmiłowanie, lecz nie pozwalał mu na to honor.
– Mam cię oszczędzić?
Oficer uśmiechnął się jednym kącikiem ust. Odczuwał strach studenta całym ciałem i mile łechtał on wszystkie fibry, tym bardziej, że już dawno zdecydował w głębi duszy, żeby nie karać chłopaczka zbyt surowo.
– Oszczędzić?
Rozpacz i strach pchnęły studenta do kolejnego rozpaczliwego ataku. Trzeba trafu, że akurat but oficera zetknął się z błotnistą kałużą. Jego nogi rozjechały się w dwie różne strony, niczym kopyta świeżo zrodzonego cielaka. Z trudem utrzymał równowagę. W owej chwili szpada studenta, zahaczywszy o jego ramię, ścięła jeden z epoletów. Dumny oficerski symbol zawisł na jednej nitce jak zdechły pająk, tłum zaś (przeklęty tłum, który zawsze jest po stronie zwycięzcy!) począł wydawać triumfalne wrzaski:
– Soll oberwał!
– Trzymaj się, mały, dasz radę!
– Brawo student! Daj mu nauczkę! Dołóż mu!
Gwardzistów oskarżonych o jakąś podłość czy tchórzostwo lub przyłapanych na zdradzie usuwano z pułku, urządzając wcześniej symboliczną kaźń, jaką było publiczne zerwanie epoletów. Nie zdając sobie z tego sprawy, student ciężko upokorzył oficera. Soll dostrzegał kątem oka jak jego koledzy szepczą między sobą ze znaczącymi uśmieszkami… Ach!
Dalej wszystko stało się błyskawicznie, w ciągu jednego oddechu.
Egert rzucił się naprzód, zapamiętując się w gniewie. Student unosząc niezgrabnie szpadę, skoczył także naprzeciw niemu i zamarł, nie spuszczając zdziwionego spojrzenia z gwardzisty. Ostrze rodowej szpady Sollów sterczało z jego pleców, nie błyszczące już, lecz ciemnoczerwone, niemal czarne. Postawszy chwilkę, student usiadł na ziemi, równie niezgrabnie, jak wcześniej walczył. Zrobiło się całkiem cicho. Ślepiec stwierdziłby zapewne, że na tylnym dziedzińcu nie było żywej duszy. Młodzik osunął się ciężko na zdeptaną ziemię, a wtedy szpada Egerta niewiarygodnie szybko wyślizgnęła się z jego piersi.
– Sam się nadział – rzekł głośno porucznik Dron.
Egert opuścił zakrwawioną klingę i tępo spoglądał na rozpostarte u jego stóp ciało. Gawiedź rozstąpiła się, przepuszczając Torię.
Szła ostrożnie, powoli, jak prowadzona na sznurku. Nie patrząc na Solla, zbliżyła się do leżącego młodzieńca na palcach, jakby bojąc się go obudzić.
– Dinarze?
Młody człowiek nie odpowiadał.
– Dinarze?!
Gapie rozchodzili się ze spuszczonymi oczami. Pod ciemną kurtką leżącego rozpościerała się powoli brudna plama.
– Ech te pojedynki – rzekł półgłosem właściciel gospody. – Wiadomo, krew nie woda, młoda, gorąca… I co mam teraz z tym zrobić?
Soll splunął, żeby pozbyć się metalicznego posmaku w ustach. Wielkie nieba, jak głupio się wszystko skończyło!
– Dinarze?!!!
Toria wciąż błagalnie patrzyła w twarz martwemu.
Dziedziniec opustoszał. Ostatni odchodzący, wysoki, siwy człowiek rzucił Sollowi uważne, choć dosyć nieokreślone spojrzenie.
Studenta pochowano na koszt miasta, pospiesznie, jednakże ze stosownym ceremoniałem. Mieszczanie mieli temat do plotek przez cały tydzień. Toria zwróciła się ze skargą do burmistrza. Ten przyjął ją tylko w tym celu, by wyrazić ubolewanie i rozłożyć bezradnie ręce. Pojedynek odbył się według wszelkich prawideł i chociaż bardzo szkoda zabitego młodzieńca, to przecież on wyzwał pana Solla. Tak więc, łaskawa pani, ten niefortunny przypadek w żadnym razie nie można uznać za mord. Oficer nie może być sądzony, skoro walczył w obronie honoru i także mógł, swoją drogą, zginąć… A skoro martwy student nie nosił broni i nie umiał się nią posługiwać, było to jego nieszczęściem, nie zaś winą porucznika.
Trzy dni po pogrzebie Toria bladym świtem opuszczała miasto.
Tydzień pobytu w Kawarrenie pozostawił na jej twarzy mroczne ślady. Sakwa studenta ciążyła jej w ręce, gdy sama, bez niczyjej pomocy szła do powozu, czekającego przy wejściu. Jej oczy były matowe, podkrążone sinymi obwódkami. Patrzyła w ziemię pod nogami, dlatego też nie od razu zauważyła człowieka zręcznie rozkładającego stopnie karety.
Czyjaś dłoń pomogła jej wrzucić bagaż na siedzenie. Podziękowała machinalnie i dopiero wtedy uniosła oczy. Stała twarzą w twarz z Egertem Sollem.
Od dawna śledził narzeczoną zabitego studenta, sam nie wiedział, dlaczego. Być może chciał prosić o wybaczenie i wyrazić współczucie, bardziej prawdopodobne jednak, że pchała go ku Torii jakaś smętna nadzieja. Przyzwyczajony do ryzyka i niebezpieczeństwa, przywykł lekko traktować śmierć, zarówno swoją, jak i cudzą. Cóż może być bardziej oczywistego, że zwycięzca chciałby zgarnąć łup pokonanego?