Jej liczko, przykryte do połowy męską dłonią, zdawało się zagadkowe jak maska. Usta drgnęły, jakby w próbie uśmiechu, rzęsy łaskotały wnętrze dłoni, co przypomniało mu dotyk skrzydełek ważki.
Świat odmienił się, podobnie jak bieg czasu. Niepewnie pogładził policzek prawicą, nie znajdując tak dobrze znanej szramy.
W sali panował tymczasem kompletny chaos. Studenci bili się z mnichami, zrywając im z twarzy kaptury. Słychać było soczyste przekleństwa i brzęk stali. Uliczny tłum wdarł się do wnętrza, depcząc wszystko i wszystkich na swojej drodze, dopełniając dzieła zniszczenia.
Egert tego nie słyszał. Wycie motłochu cichło w jego uszach, potem zanikło całkiem, jak gdyby ogłuchł. Coś dziwnego stało się także z jego wzrokiem. Powiódł wzrokiem dookoła i ujrzał tylko samotnego starca z wyrzeźbionym przez zmarszczki obliczem.
Tułacz ruszył powoli do wyjścia, torując sobie drogę bez trudu w szalejącym tłumie, roztrącając go jak dziób okrętu roztrąca wodę. Stojąc już w progu, zerknął przez ramię. Egertowi zdawało się, że bezrzęse powieki mrugnęły do niego na pożegnanie.
Nadeszła wiosna.
Toria nie mogła wejść na kopiec o własnych siłach, gdyż była wciąż bardzo słaba, a jej rany nie do końca się zabliźniły. Niósł ją, stąpając mocno w rozmiękłej glinie, nie poślizgnąwszy się ani razu.
Na wierzchołku wzgórza znajdowała sie mogiła przykryta stalowym skrzydłem niby rozpostartą dłonią. Stanęli nad nią z pochylonymi głowami. Po nieboskłonie wędrowały różno-kształtne, białe obłoki. Egert i jego ukochana nie musieli rozmawiać między sobą o człowieku, pochowanym pod skrzydłem. I bez tego był z nimi.
Stali przytuleni, tak samo jak tamtego chłodnego dnia. Ich podwójny cień odbijał się tym razem nie w iskrzącym śniegu, lecz na rozmokłej, czarnej ziemi, porosłej pierwszymi źdźbłami. Egert łowił rozdętymi nozdrzami cierpki zapach traw, nie będąc pewnym, czy czuje zapach Torii, czy też świeżo rozkwitających kwiatów na zboczu kurhanu.
Z jej zaciśniętej dłoni zwieszała się złota płytka na łańcuszku, jakby kobieta chciała pokazać ojcu, że ocaliła jego dziedzictwo.
Daleko w dole płynęła wzburzona wiosennie rzeka. Na drodze wiodącej od bramy miejskiej poruszał się samotny, czarny punkcik, zmierzający w stronę horyzontu. Nie musieli także rozmawiać na temat odchodzącego w dal człowieka, oboje wiedzieli bowiem, że jest nim dobrze znany Tułacz.
Wszystkie drogi prowadzą go zawsze w stronę horyzontu, na kraniec świata. Rozbiegają się pod stopami jak spłoszone myszy i trudno się zorientować, czy to koniec, czy też może nowy początek.
Drogi są istotą jego egzystencji, a ich wierne towarzystwo osładza jego samotność. Przydrożny kurz osiada na polach jego opończy, jak gwiezdny pył na czarnej materii nocnego nieboskłonu. Wiatr z taką samą gorliwością przegania obłoki po niebie, jak łopocze schnącymi na sznurze białymi prześcieradłami.
Nie to najgorsze, że słońce wypaliło duszę, pozostawiając popioły i zgliszcza. I nie to, gdy nie wiesz, dokąd idziesz. Najgorzej, gdy nie ma już, dokąd iść. Ten, kto wstąpił na drogę prób i doświadczeń, nie spocznie, dopóki nie przejdzie jej do końca.
Chyba, że podróż będzie trwała bez końca.
Marina Diaczenko i Siergiej Diaczenko