– Ale dlaczego? – zdziwił się Strażnik.
– Bo Armas i Lilja nie umieją ze sobą współpracować. Wszyscy wiemy, że Armas potrafi być dość kłopotliwy. Początkowo myślałem, że jest po prostu snobem, ale kiedy zakochał się w prostej dziewczynie, w Kari…
– Kari wcale nie była żadną prostą dziewczyną – przerwała mu Berengaria. – Pamiętaj, że w baśni to córka bogatego człowieka!
– Masz rację. W każdym razie Armas nie uznaje Lilji. Wprawdzie nie dokucza jej, nie okazuje wrogości, ale ją po prostu ignoruje, rozmawia tylko z Dolgiem. Lilja źle się z tym czuje, jest przygnębiona, Dolgowi nie podoba się ta cała sytuacja.
Goram się nie odzywał, ale Berengaria zareagowała natychmiast:
– Myślisz, że on mógłby tu naprawdę przyjechać? Na miejsce Gorama? Ja się na to nie zgadzam!
– Dziękuję ci – wyszeptał Goram.
– A ja myślałem, że ty masz słabość do Armasa, Berengario – zdziwił się Móri.
– Ja? Do Armasa? Do tego nadętego bubka? Nie, nig… – przerwała, w odpowiedniej chwili zdążyła się opanować. – Zresztą on mnie nie znosi, dobrze o tym wiesz, wujku Móri.
– Kochana Berengario, nie nazywaj mnie wujkiem, choć trudno zaprzeczyć, że nim jestem. Czuję się z tego powodu bardzo stary – skrzywił się Móri.
Berengaria i Goram wybuchnęli śmiechem.
– Ty, stary? – wołał Goram. – Chyba że chodzi o wiedzę i doświadczenie, bo jeśli masz na myśli wygląd i zachowanie…
– Dziękuję, dziękuję, ale poważnie mówiąc, Berengario, Armas będzie musiał cię znosić. Dolg jest za miękki, żeby mu wygarnąć, kiedy na to zasłuży. Ja też nie będę w tym maczał palców. Ale przecież wszyscy wiemy, że ty, Berengario potrafisz się odciąć, jeśli trzeba. Czas najwyższy, by ten młodzieniec nauczył się zachowywać przyzwoicie.
Zapadła cisza. Słońce stało już dość wysoko na niebie, jednak wciąż jeszcze nie ogrzało powietrza. Rześki, przyjemny chłód przenikał górzysty krajobraz Boliwii. Właśnie teraz, kiedy wracali do swojej gondoli, spoglądali w dół, na inną dolinę, otoczoną równie stromymi skałami, ale nie tak głęboką jak wąwóz kondorów. Wszystko było bajecznie piękne i nieprawdopodobne.
Móri i Berengaria zwrócili uwagę na to, że Goram zrobił się milczący i zamyślony.
– Nie chcesz się zamienić? – zapytał Móri cicho.
– Nie chcę. A zarazem bardzo bym chciał. Świetnie się tu z wami czuję…
– My z tobą też! – wykrzyknęli oboje.
Goram mówił dalej:
– No i staram się trzymać z daleka od Lilji. Ale nie mogę dopuścić, by miała takie problemy, żeby ktoś ją traktował w ten sposób.
Czekali. Goram spoglądał gdzieś w dal ponad andyjskim płaskowyżem, w jego oczach widzieli rozpacz.
– Gdzie oni się teraz znajdują? – zapytał w końcu.
Móri odetchnął z ulgą.
– Odpowiadają za północne tereny podbiegunowe, to znaczy za Alaskę, duże obszary Kanady, Syberię i tak dalej, dookoła kuli ziemskiej. To bardzo zimna przyjemność.
– Zimno zniosę. Ale…
Nie dokończył, jakby się wahał, a wtedy Móri wtrącił:
– Akurat w tej chwili znajdują się w Kanadzie, mógłbyś wykorzystać okazję, to stosunkowo niedaleko!
Wyraz twarzy Gorama powiedział im, że podjął decyzję.
Wrócili do bazy rakietowej. Wkrótce przybył tam dość z siebie zadowolony Armas w swojej małej gondoli. Goram miał podróżować własną. Móri i Dolg dyplomatycznie wytłumaczyli Armasowi, że właśnie Móriemu potrzebne są jego specjalne zdolności, by mógł wypełnić powierzone mu zadanie. Syn Obcego przyjął to bez zastrzeżeń, ale nie bardzo ucieszyła go perspektywa współpracy z Berengaria.
– Ona za mną lata – wyznał szeptem Móriemu, kiedy Berengaria znajdowała się na tyle daleko, by tego nie słyszeć.
– Berengaria? Cóż za głupstwa – zaprotestował Móri. – Mogę cię zapewnić, że ona ma zupełnie inne zainteresowania.
Urodziwa twarz Armasa spochmurniała, nie ustępował jednak:
– Jest taka roztrzepana i wciąż gada byle co.
– Chyba nie bardzo jej się ostatnio przyglądałeś. To wszystko należy już do przeszłości. Berengaria bardzo wydoroślała – powiedział Móri. – I zapamiętaj sobie, Armas, nie chcę tu, w mojej grupie, żadnych złośliwości i kłótni. Tutaj wszyscy akceptujemy siebie nawzajem i odnosimy się do siebie życzliwie. Żarty, proszę bardzo, nawet przekomarzania, do tego mamy prawo, ale żadnego okazywania niechęci czy ignorowania kogokolwiek.
Może słowa czarnoksiężnika poruszyły sumienie Armasa, w każdym razie skinął głową i bąknął, że rozumie.
Chociaż pierwszy jego uśmiech do Berengarii wypadł nieco krzywo.
Wkrótce Goram się pożegnał.
Stał w unoszącej się coraz wyżej gondoli i długo jeszcze patrzył w dół na przyjaciół, z którymi się właśnie rozstał.
Mieli oni przeżyć wiele trudnych przygód, ale o tym on jeszcze nie wiedział. Wiedział teraz tylko jedno, że mianowicie wkrótce zobaczy Lilję i to przepełniało jego myśli lękiem, a ciało gwałtowną tęsknotą, która przesłaniała wszystko inne.
2
Tak przesadnie blisko do Dolga i Lilji nie było. Oczekiwali na Gorama w najbardziej na północny zachód wysuniętej części Kanady, w pobliżu małego miasteczka o nazwie Aklavik. Goram nie wiedział, czy mieszkają tam Indianie, czy Eskimosi, choć nazwa wskazywała wyraźnie na eskimoskie pochodzenie. Zresztą może nawet norweskie albo islandzkie. Bo w północnej Kanadzie od dawna pewien procent mieszkańców miał korzenie nordyckie.
Goram przeleciał nad potężną rzeką Yukon, toczącą swe wody poprzez wymarły, nieprzyjazny krajobraz. Popatrzył w dół na opuszczone dawne kopalnie złota w rejonie Klondike, szarzejące w blasku poranka. Upiorne osiedla, w których wiatr szarpał na pół zawalone domy i wzniecał kłęby kurzu na pustych ulicach. Widział stolicę terytorium, Dawson, które zostało zbudowane niemal z dnia na dzień w okresie największej gorączki złota. W najlepszych czasach liczba mieszkańców dochodziła do dwudziestu tysięcy, teraz żyło tam nie więcej niż kilkaset osób.
Potem znowu przed oczami Gorama długo rozciągał się wymarły, otwarty krajobraz, nie zakłócony niczym aż do wybrzeży Oceanu Lodowatego.
Zobaczył ich z bardzo daleka, znajdowali się spory kawałek od Aklavik, bo, rzecz jasna, nie chcieli, by ktoś odkrył ich obecność. Najpierw dostrzegł ich gondolę i świecące się latarki, które wskazywały mu drogę. Tu, daleko na północy, panowała dość jasna, wiosenna noc, widział więc wyraźnie dwie sylwetki, nawet kiedy mrugnąwszy im na powitanie, zgasił własne światła.
Oto ona! Serce Gorama przepełniło trudne do opanowania uczucie, które go o mało nie zadławiło. W ogarniającym go wielkim szczęściu na widok jej drobnej postaci było bowiem tyle smutku…
Blond loki wysunęły się spod obszytego futerkiem kaptura. Jak wszyscy, Lilja używała syntetycznego futra, nigdy naturalnego.
Goram uśmiechnął się sam do siebie na wspomnienie Indry, która pojechała na Ziemię we wspaniałym futrze do złudzenia przypominającym skórę żbika. Na plecach przypięła duży napis: „Gwarantowane sztuczne futro”. To był jej wkład w ochronę zwierząt, nie mogła się jednak całkiem wyzbyć próżności.
Zszedł nad samą ziemię, wykonał elegancki łuk i wylądował tuż obok ich większej gondoli.
Lilja… serce tłukło się mocno w piersiach. Czy zdoła znowu spojrzeć jej w oczy? Czy jego serce podoła takiemu wysiłkowi? Czy to serce nie pęknie z rozpaczy, że nigdy nie będzie się mógł połączyć z Lilja? Cóż, musi się zachowywać chłodno, żeby nie powiedzieć: odpychająco, Lilja musi zrozumieć, że nie istnieje dla nich najmniejsza nadzieja. Ale… Nie, nie wolno mu tak postępować. Armas dostatecznie głęboko ją zranił, Goram nie powinien gnębić jej jeszcze bardziej.