Ze sceptycyzmem przyglądał się swojemu dziełu. Czy to wytrzyma?
Z trudem. Ale nie znajdował już więcej budulca.
Jeśli pojedzie wolniutko…
Nie, to by akurat było najgorsze. Musi po prostu przeskoczyć mostek.
Z drżeniem serca Dolg wsiadł do samochodu i włączył silnik.
Bądźcie teraz przy mnie wszystkie dobre moce!
Wjechał na „most”. Czuł, jak konstrukcja się chwieje i osiada w gliniastym podłożu. Jeszcze moment i znalazł się poza samym osypiskiem. Nie miał odwagi odetchnąć, siedział taki spięty, że chyba będzie miał potem problemy z rozprostowaniem członków.
Jeśli w ogóle będzie jakieś potem.
Przednie koła znalazły się poza najniebezpieczniejszym obszarem, poczyniły jednak wielkie szkody. Bał się na nie spojrzeć, zauważył tylko, że tylna część jeepa ześlizguje się w bok…
– O, do diabła! – zawołał głośno.
Błyskawicznie szarpnął samochód w przód, nie było na co czekać, mógł się tylko zsuwać coraz bardziej, jedno tylne koło pogrążyło się w błocie, jeep zaczął się przechylać… Dolg nacisnął gaz, jeszcze raz szarpnął do przodu, natychmiast potem zgasił silnik i wyskoczył, by nie zostać zmiażdżony między samochodem a skałą.
Jeep zatrzymał się gwałtownie. Znajdował się wciąż na drodze, ale jedno tylne koło tkwiło w błocie, a cały wóz przechylił się śmiertelnie niebezpiecznie. W każdej chwili błoto razem z samochodem mogło się zsunąć w dół.
Sam Dolg zawisł na skalnym uskoku, wbijał paznokcie w jakąś szczelinę i trzymał się jej kurczowo. Pod nim huczało morze.
Wypatrzył maleńki, skośny występ i oparł na nim czubek buta.
Jeśli się teraz poruszę, to jeep zwali się na mnie, pomyślał.
Dlaczego wyskoczyłem?
By nie wpaść razem z samochodem do otchłani, rzecz jasna.
Nie, jeep na niego nie spadł, chociaż tkwił strasznie blisko. Najgorsze jednak, że nigdzie tu nie było nic, czego Dolg mógłby się lepiej przytrzymać. Wszędzie tylko śliska, rozmokła ziemia.
Bolały go koniuszki palców u rąk i nóg, mięśnie drżały z wysiłku. Obok szemrał spływający z góry strumyk, zostawił go za sobą, zatem, technicznie rzecz biorąc, znajdował się po właściwej stronie osypiska, ale cóż to znaczy dla człowieka, który nie ma wątpliwości, że coś takiego skończyć się może tylko w jeden sposób.
Dolg zesztywniał. Czyjaś ręka spoczęła na jego nadgarstku i zaczęła go ostrożnie podciągać w górę. Leciutkie, delikatne wsparcie, niczym źdźbło trawy. Zachęta, by się nie poddawał. Ale przecież nikogo tu nie ma.
Nie mając odwagi oddychać, na nowo przemyślał, jakie ma możliwości. Nie dostrzegał żadnej.
Wtedy poczuł coś pod kolanem. Nierówność powierzchni? Dlaczego nie dostrzegł tego wcześniej? Czy jest wystarczająco duża, by mógł oprzeć na niej drugą stopę?
Musiał spróbować. Ostrożnie zgiął kolano. Bardzo powoli, bo i nogi, i ramiona zaczynały go już solidnie boleć. Wysunął stopę naprzód, szukając. Tam… natrafił na irytująco mały występ, podobny do tego niższego, i…
Nie, ten jest lepszy, stopa uzyskała pewne oparcie. Druga stopa przemieściła się w ślad za pierwszą, podsunął ją w górę. Po chwili leżał na brzuchu w błocie ponad tym, co pozostało z drogi. Obawiał się pełznąć dalej, żeby się nie ześlizgnąć.
Musiał wyglądać okropnie, ale co tam. Teraz powinien spróbować uwolnić jeepa. Podpełznął znowu wzdłuż skalnej ściany, aż mógł sięgnąć do jednej deski. Druga zsunęła się poza krawędź urwiska, kiedy samochód się przechylił.
Deska i kilka kamieni stanowiły wielką pomoc. Pół godziny później jeep stał na tyle pewnie, że Dolg odważył się do niego wrócić. Najpierw jednak obejrzał się, by zobaczyć, czego się przedtem trzymał.
Zobaczył skośny występ, na którym oparł stopę. Ale ponad nim… nic.
Na czym więc stawiał stopy tak, że mógł wejść wyżej?
Przez chwilę stał bez ruchu. Potem szepnął:
– Dziękuję! Myślę, że wiem, kim jesteś. Ta sama istota, która wtedy szła po trawie, prawda? Nie odważę się tylko zgadywać, do jakiego świata należysz. W każdym razie dziękuję ci za moje życie!
22
Jakoś udało mu się bez szwanku pokonać resztę koszmarnej podróży. Jeep miał parę zadrapań i innych drobnych uszkodzeń, poza tym skrzypiał żałośnie na wszystkich zakrętach, ale nic poważnego mu się nie stało.
Kiedy w końcu Dolg znalazł się na równej, porośniętej trawą ziemi, zatrzymał się nad samym morzem, żeby się umyć i zmienić ubranie. Chciał być czysty i porządnie ubrany przed tym, co zamierzał zrobić.
Minął miejsce, które sobie upatrzył dla swojego „rytuału”. To tam słyszał kiedyś kroki. Miejsce było tak samo czarodziejskie, tak samo fascynujące, jak zapamiętał, całkiem tylko zapomniał owo porażające wrażenie, które zapierało dech w piersi.
Tutaj powinno się to odbyć. Najpierw pojechał do Lokinhamrar.
Nie było tam jeszcze nikogo. Tylko monotonne, ostrzegawcze krzyki spłoszonych morskich ptaków zakłócały ciszę. Gdyby się jednak uważniej wsłuchać, można było usłyszeć szept wiatru w trawie.
Budynki stały puste. Zagroda po drugiej stronie strumienia całkiem popadła w ruinę. Druga, najbliższa, znajdowała się w dobrym stanie. Gotowa na przyjęcie właściciela, jego krów, owiec, koni i psa. Czekała na nich przez całą zimę. Teraz jednak nastała wiosna i ta piękna, przyjazna dolina pod wznoszącymi się wysoko szczytami Skjold i Skeggi pokazywała się z jaśniejszej strony.
Na dole, nad morzem, roiło się od ptactwa, i w powietrzu, i na białych, pokrytych ptasimi odchodami skałach. Tutaj, niedaleko zabudowań, miało się wrażenie bezbrzeżnej ciszy i nieskończonej przestrzeni.
Dolg musiał wrócić jeepem do wybranego miejsca, piechotą było za daleko. Napisał jednak kartkę i wsunął ją pod drzwi. Donosił w języku islandzkim:
Drogi właścicielu Lokinhamrar! Zostawiam jeepa koło Selvogur czy Ofäravik, a raczej w miejscu, które nazywam Alfahafnar, nie jestem pewien, jak brzmi właściwa nazwa. Jeep chodzi dobrze, a w baku jest benzyna. Pojazd należy do ciebie, wszystkie jego dokumenty zostawiam w środku, nie będą mi już potrzebne. Kupiłem tego jeepa w uczciwy sposób, więc nie będziesz miał żadnych problemów z policją. Wyświadcz mi tę przysługę i weź go, zajmij się nim, w przeciwnym razie po prostu zardzewieje na deszczu. Jeśli chcesz, możesz go sprzedać. Z najlepszymi pozdrowieniami od człowieka, którego droga wiodła obok.
Obok? Nie zdarzało się chyba dotychczas, by czyjaś droga wiodła obok Lokinhamrar. Owszem, wiedział, że można by pójść stąd dalej, trzeba by jednak w takim razie bardzo uważać na pory przypływów i odpływów, żeby nie zostać zalanym przez morze.
To był długi list, Dolg wolał jednak wytłumaczyć wszystko dokładnie, żeby nikogo nie narażać na nieprzyjemności.
Wyjął butelkę Madragów i resztę zawartości wylał na ziemię.
– Rozproszcie się, maleńkie kropelki – przemawiał łagodnie. – Rozprzestrzeńcie się nad całym cyplem. Nad tym półwyspem daleko w morzu. Dajcie życie wszystkiemu, niech ludzie dostrzegą, jaka wspaniała natura ich otacza!
Potem pożegnał się z samotną zagrodą i ruszył w drogę powrotną do Portu Elfów, jak ochrzcił to miejsce.
Znajdowało się ono na najdalej w morze wysuniętym krańcu cypla. Dolg zaparkował jeepa kawałek dalej i w uroczystym nastroju poszedł w kierunku morza.
Żywił nadzieję, że uniknie spotkania z elfami, nie miał teraz dla nich czasu. To dla elfów znakomite miejsce, zwykle jednak trzymają się raczej po drugiej stronie Lokinhamrar, przy kamieniu elfów, dokładnie tam, gdzie dociera woda przyboju i na połowę doby zamyka drogę.