– Do diabła, Rhyme, nic nie ma.
– Sachs, założę się, że jest mnóstwo dowodów. Musisz się bardziej postarać niż przy innych okazjach. Pamiętaj, że Trumniarz nie jest taki jak większość sprawców.
Ten znowu swoje.
– Sachs. – Jego cichy głos zabrzmiał szalenie zmysłowo, aż zadrżała. – Wejdź w niego – wyszeptał. – Wiesz, co mam na myśli.
Och, wiedziała doskonale. Nie cierpiała tego, ale tak, wiedziała, o co chodzi Rhyme’owi. Najlepsi kryminalistycy potrafili odnaleźć takie miejsce w swoim umyśle, gdzie granica między ścigającym a ściganym właściwie przestawała istnieć. Poruszali się po miejscu zbrodni nie jak policjanci szukający śladów, ale jakby byli sprawcami, wczuwając się w ich emocje, pragnienia i lęki. Rhyme posiadł ów talent. Sachs też, chociaż próbowała temu zaprzeczać. (Miesiąc temu zabezpieczała miejsce zbrodni – ojciec rodziny zamordował żonę i dziecko – i jako jedyna zdołała odnaleźć narzędzie zbrodni. Po zamknięciu sprawy nie mogła pracować przez tydzień, bo dręczyły ją wspomnienia, jak gdyby to rzeczywiście ona zakłuła nożem ofiary. Widziała ich twarze, słyszała krzyki).
Upłynęła chwila milczenia.
– Mów do mnie – odezwał się Rhyme. Nareszcie z jego głosu zniknęło zdenerwowanie. – Jesteś nim. Idziesz drogą, którą on szedł, myślisz tak jak on.
Oczywiście nieraz już tak do niej mówił. Lecz teraz – bo w przypadku Trumniarza wszystko było inaczej – wydawało się jej, że Rhyme’owi chodzi o coś więcej niż ukryte dowody. Nie, miała wrażenie, że Rhyme obsesyjnie chce poznać sprawcę. Kim jest, dlaczego zabija.
Jeszcze raz przeszedł ją dreszcz. W myślach ujrzała wczorajszy wieczór. Światła na płycie lotniska, ryk silników odrzutowych, zapach spalin.
– No, Amelio, jesteś nim. Jesteś Tańczącym Trumniarzem. Wiesz, że w samolocie jest Ed Carney, wiesz, że musisz podłożyć na pokładzie bombę. Pomyśl nad tym przez minutę.
I myślała, starając się wzbudzić w sobie chęć zabijania.
– Jesteś doskonała – ciągnął melodyjnym, niesamowitym głosem. – Nie masz żadnych oporów moralnych. Możesz zabić każdego, zrobisz wszystko, żeby osiągnąć cel. Odwracasz od siebie uwagę, wykorzystujesz innych ludzi… Twoją najniebezpieczniejszą bronią jest podstęp.
Leżę i czekam.
Moja najniebezpieczniejsza broń…
Zamknęła oczy.
…to podstęp.
Sachs poczuła cień nadziei, budzący się w niej instynkt czujnego łowcy.
– Rhyme…
– Możesz spróbować jakoś odwrócić od siebie uwagę ludzi na lotnisku? – ciągnął cicho.
Otworzyła oczy.
– Teren jest zupełnie pusty. Nic nie może odwrócić uwagi pilotów.
– Gdzie się chowasz?
– Wszystkie hangary są pozamykane. Trawa jest za niska, żeby się w niej ukryć. Nie ma żadnych ciężarówek ani zbiorników z paliwem. Żadnych dróżek. Żadnych zakamarków.
Skurcz rozpaczy. Co ja teraz zrobię? Muszę podłożyć bombę. Nie mam czasu. Te światła… wszędzie jasno. Co mam robić?
– Nie mogę się ukryć po drugiej stronie hangarów – powiedziała. – Za dużo tam robotników. Będę na widoku. Zobaczą mnie.
Przez głowę Sachs przemknęło, nie pierwszy raz, pytanie – skąd Lincoln Rhyme wziął tę moc, pozwalającą mu zmieniać ją w kogoś innego. Czasem ją to złościło. Czasem ekscytowało.
Padła na kolana, zapominając o zapaleniu stawów, które nękało ją z przerwami od dwudziestych trzecich urodzin, czyli od dziesięciu lat.
– Teren jest otwarty. Widać mnie jak na dłoni.
– O czym myślisz?
Szukają mnie, a ja nie mogę pozwolić, by mnie znaleźli. Nie mogę!
To ryzykowna gra. Trzeba zostać w ukryciu. Nie pokazywać się.
Nigdzie nie można się schować.
Jeżeli mnie zobaczą, to koniec. Znajdą bombę, dowiedzą się, że chcę zabić wszystkich troje świadków. Dadzą im bezpieczne schronienie. Wtedy nigdy ich nie dopadnę. Nie mogę na to pozwolić.
Czując panikę, która musiała towarzyszyć Trumniarzowi, Sachs zawróciła do jedynej możliwej kryjówki. Hangaru przy drodze do kołowania. Jedyne okno w ścianie od strony płyty lotniska było wybite. Miało trzy na cztery stopy, lecz nie zwróciła na nie uwagi, ponieważ zakrywała je gnijąca sklejka, przybita do ramy od wewnątrz.
Wolno podeszła do hangaru. Na ziemi przed nim wysypano żwir, bez żadnych śladów stóp.
– Rhyme, jest tu zabite deską okno. Od środka. Szyba wybita, są resztki szkła.
– Resztki szyby są brudne?
– Okropnie.
– A brzegi?
– Brzegi są czyste. – Zrozumiała, dlaczego o to zapytał. – Ktoś wybił szybę niedawno!
– Zgadza się. Wypchnij tę deskę.
Sklejka wpadła do hangaru bez żadnego oporu, uderzając z hałasem o podłogę.
– Co to było? – wrzasnął Rhyme. – Sachs, nic ci nie jest?
– To tylko sklejka – odpowiedziała, a jego niepokój znów przejął ją lękiem.
Oświetliła wnętrze hangaru latarką halogenową. Nikogo.
– Co widzisz, Sachs?
– Pusto. Tylko kilka zakurzonych skrzynek. Żwir na podłodze…
– To on! – przerwał Rhyme. – Wybił okno i wrzucił trochę żwiru, żeby mógł na nim stanąć, nie zostawiając śladów. Stary trik. Są przed oknem jakieś odciski stóp? Założę się, że tylko trochę żwiru – dodał kwaśno.
– Rzeczywiście.
– Dobra. Sprawdź okno. Potem wejdź do hangaru. Przede wszystkim uważaj na bomby pułapki. Pamiętaj o tamtym koszu na śmieci sprzed kilku lat.
Przestań, Rhyme! Przestań.
Sachs jeszcze raz skierowała snop światła do środka.
– Czyściutko, Rhyme. Nie widzę żadnych pułapek. Obejrzę ramę okna.
PoliLight nie wykazał nic, poza ledwie widocznym odciskiem pozostawionym przez palec w bawełnianej rękawiczce.
– Nie ma ani jednego włókienka, tylko odcisk tkaniny bawełnianej.
– Jest coś w hangarze? Coś, co warto ukraść?
– Nie. Pusto.
– To dobrze – odrzekł Rhyme.
– Dlaczego dobrze? Mówiłam, że nie ma żadnych odcisków.
– Ach, ale to znaczy, że to on, Sachs. Czy ktoś inny włamywałby się do hangaru w bawełnianych rękawiczkach, skoro w środku nic nie ma? Przecież to by było bezsensowne.
Dokładnie zbadała teren. Nie było odcisków stóp ani palców, żadnych widocznych dowodów. Specjalnym odkurzaczem wciągnęła materiał z podłogi, umieszczając filtr w torebce.
– Szkło i żwir też? – spytała. – Do papierowej torebki?
– Tak.
Często materiał dowodowy niszczyła wilgoć i choć mogło się to wydawać nieprofesjonalne, niektóre dowody najlepiej było transportować w papierowych torebkach zamiast w plastykowych.
– Dobra, Rhyme. Za czterdzieści minut wszystko otrzymasz.
Rozłączyli się.
Ostrożnie pakując torebki do bagażnika służbowego kombi, Sachs zauważyła, że się zdenerwowała, jak zwykle gdy nie udało się jej znaleźć żadnego niezbitego dowodu – broni palnej, noża albo portfelu sprawcy. Materiał, który zebrała, być może zawierał jakąś informację na temat Trumniarza i jego kryjówki. Równie dobrze jednak cały wysiłek mógł się zdać psu na budę. Zależało jej, by jak najprędzej wrócić do laboratorium Rhyme’a i zobaczyć, czy on coś w tym znajdzie.
Wskoczyła za kierownicę i pojechała z powrotem do biura Hudson Air. Wbiegła do gabinetu Rona Talbota. Ron rozmawiał z wysokim mężczyzną, który stał odwrócony do drzwi plecami. Sachs powiedziała:
– Wiem, gdzie się ukrywał, panie Talbot. Teren jest już wolny. Może pan przekazać wieży…
Mężczyzna odwrócił się. To był Brit Hale. Zmarszczył brwi, usiłując przypomnieć sobie jej nazwisko.
– Ach, sierżant Sachs. Witam.