– Jestem zajęty.
– Co to takiego? – zapytał Banks, wskazując nowy komputer stojący przy łóżku Rhyme’a.
– Ach – powiedział Thom z uśmiechem, który wyprowadzał Rhyme’a z równowagi. – Teraz ma ultranowoczesny sprzęt. Pokaż im, Lincoln. Pokaż im.
– Nie chcę.
Jeszcze jeden grzmot w oddali, ale ani kropli deszczu. Natura jak zwykle z nich kpiła.
– Pokaż im, jak to działa – nalegał Thom.
– Nie mam ochoty.
– Wstydzi się.
– Thom – mruknął Rhyme.
Lecz młody asystent nie zważał na groźby i brnął dalej. Poprawił swój okropny, a może po prostu modny krawat.
– Nie wiem, dlaczego tak się zachowuje. Jeszcze wczoraj był z tego bardzo dumny.
– Wcale nie.
– Ta skrzynka – Thom pokazał beżowy aparat – jest połączona z komputerem.
– O, dwieście megaherców? – spytał Banks, ruchem głowy wskazując komputer. Pod ponurym spojrzeniem Rhyme’a ugryzł się w język.
– No – odrzekł Thom.
Lincolna Rhyme’a nie interesowały jednak komputery. W tej chwili interesowały go tylko mikroskopijne plasterki kamiennego kalmara zmieszane z białym piaskiem.
– Z komputerem jest połączony mikrofon – ciągnął Thom. – Komputer rozumie wszystko, co Lincoln mówi. Trochę czasu zajęła mu nauka jego głosu. Lincoln nieco mamrocze.
W rzeczywistości Rhyme cieszył się z nowego systemu – błyskawicznie działającego komputera, specjalnie skonstruowanej skrzynki USO – układu sterowania otoczeniem – i programu rozpoznawania głosu. Wystarczyło tylko mówić do mikrofonu, by móc kierować kursorem i robić wszystko to, co robi użytkownik dysponujący myszą i klawiaturą. Mógł też wydawać polecenia. Teraz głosem regulował ogrzewanie, zapalał i gasił światło, włączał i wyłączał wieżę stereo i telewizor, pisał w edytorze tekstów, dzwonił i wysyłał faksy.
– Może nawet komponować muzykę – powiedział do gości Thom. – Mówi do komputera, jakie ma zapisać nuty.
– Też mi pożytek – rzekł cierpko Rhyme. – Muzyka.
Rhyme został sparaliżowany z powodu uszkodzenia czwartego kręgu szyjnego – mógł więc kiwać głową, a także wzruszać ramionami, choć nie wyglądało to tak wyraziście, jakby sobie tego życzył. Inna cyrkowa sztuczka polegała na poruszaniu palcem serdecznym lewej dłoni, kilka milimetrów w każdym kierunku. Od kilku dobrych lat był to cały repertuar jego aktywności fizycznej; raczej nie planował skomponowania sonaty na skrzypce.
– Ma też gry – powiedział Thom.
– Nie cierpię gier. W ogóle nie gram.
Sellitto, który przypominał Rhyme’owi wielkie niezasłane łóżko, gapił się bez entuzjazmu na komputer.
– Lincoln – zaczął bardzo poważnie. – Chodzi o zadanie grupy specjalnej, złożonej z naszych i federalnych. Wczoraj wieczorem wpakowaliśmy się w szambo.
– Utknęliśmy na amen – odezwał się niepewnie Banks. – Pomyśleliśmy… właściwie to ja pomyślałem, że zechcesz nam w tym pomóc.
Zechcesz pomóc?
– Właśnie nad czymś pracuję – wyjaśnił Rhyme. – Dla Perkinsa. – Thomas Perkins był agentem specjalnym i dowodził manhattańskim biurem FBI. – Zaginął jeden z chłopaków Freda Dellraya.
Agent specjalny Fred Dellray, weteran FBI, prowadził większość tajnych agentów na Manhattanie. Sam Dellray był jednym z najlepszych tajniaków w Biurze. Za swą pracę zyskał pochwałę samego dyrektora. Kilka dni temu zaginął jeden z agentów Dellraya, Tony Panelli.
– Mówił nam o tym Perkins – rzekł Banks. – Dziwaczna sprawa.
Rhyme przewrócił oczami na to mało oryginalne wyrażenie. Lecz trudno było nie przyznać Banksowi racji. O dwudziestej pierwszej agent zniknął z samochodu stojącego przed budynkiem federalnym w centrum Manhattanu. Ulice nie były zatłoczone, ale też nieopustoszałe. Silnik służbowej victorii pracował, drzwi zostawiono otwarte. Nigdzie krwi, śladów po oddanym strzale ani śladów walki. Brak świadków – a przynajmniej takich, którzy chcieliby mówić.
Rzeczywiście dziwaczna sprawa.
Perkins miał do dyspozycji świetną ekipę do zabezpieczania miejsc zbrodni, w skład którego wchodziła grupa analiz dowodów fizycznych. Ale to Rhyme stworzył tę grupę i właśnie jego Perkins poprosił, by zajął się zniknięciem agenta. Funkcjonariusz, który pracował jako partner Rhyme’a, spędził w samochodzie Panellego dobre kilka godzin i wyszedł stamtąd z pustymi rękami, nie licząc odcisków palców agenta i dziesięciu torebek nic nieznaczących materiałów. Jedynym tropem mogło być kilkadziesiąt ziarenek tego zagadkowego piasku.
Ziarna widniały teraz na monitorze komputera, ogromne jak ciała niebieskie.
– Perkins pchnie do sprawy Panellego innych ludzi, jeżeli nam pomożesz, Lincoln – ciągnął Sellitto. – W każdym razie mam wrażenie, że będziesz chciał pomóc.
Znowu „chciał”. O co im chodzi?
Rhyme i Sellitto kilka lat temu prowadzili razem dochodzenia w sprawach głośnych zabójstw. Były to trudne sprawy. Jednak znał Sellitta nie lepiej niż innych gliniarzy. Na ogół Rhyme nie ufał własnym umiejętnościom czytania w ludziach (jego była żona, Blaine, mawiała często, że Rhyme potrafi dostrzec łuskę pocisku z odległości mili, ale nie zauważy stojącego tuż przed nim człowieka), lecz teraz wyczuł, że Sellitto coś ukrywa.
– No dobra, Lon. Powiedz, o co chodzi.
Sellitto skinął głową Banksowi.
– Phillip Hansen – powiedział znacząco młody detektyw, unosząc cienką brew.
Rhyme znał to nazwisko jedynie z artykułów prasowych. Hansen – potężny i obrotny biznesmen pochodzący z Tampy na Florydzie – był właścicielem dużej hurtowni w Armonk, w stanie Nowy Jork. Przedsiębiorstwo prosperowało doskonale, dzięki czemu Hansen stał się multimilionerem. Osiągnął wiele, a zaczynał jako drobny przedsiębiorca. Nigdy nie musiał zabiegać o klientów, nigdy się nie reklamował, nigdy nie miał kłopotów z płatnościami. Właściwie jedyna trudność, z jaką borykała się firma PH Distributors Inc., polegała na tym, że rząd federalny i władze stanu Nowy Jork nie szczędziły energii, by ją zamknąć, a jej prezesa wysłać za kratki. Hansen handlował bowiem nie, jak twierdził, używanymi pojazdami z nadwyżek wyposażenia armii, lecz bronią, najczęściej kradzioną z baz wojskowych lub sprowadzaną nielegalnie z zagranicy. W tym roku koło mostu Waszyngtona napadnięto na ciężarówkę transportującą do New Jersey broń ręczną, zginęło dwóch szeregowców. Stał za tym Hansen – prokurator generalny i prokuratura stanowa Nowego Jorku byli o tym przekonani, ale nie mieli dowodów.
– Pchamy sprawę razem z Perkinsem – powiedział Sellitto. – I z wojskowym wydziałem śledczym. Na razie idzie nam ciężko.
– Nikt go jeszcze nie zakapował – rzekł Banks. – Nigdy.
Rhyme przypuszczał, że nikt by się nie odważył kablować na takiego faceta jak Hansen.
– Ale w zeszłym tygodniu coś w końcu drgnęło – ciągnął młody detektyw. – Hansen jest pilotem. Jego firma ma magazyny na lotnisku Mamaroneck – tym niedaleko White Plains. Sąd wydał nakaz ich rewizji. Oczywiście nic nie znaleźliśmy. Dopiero w zeszłym tygodniu, w środku nocy… Lotnisko było już zamknięte, ale w środku pracowało parę osób. Widzieli faceta, którego wygląd odpowiada rysopisowi Hansena, jak podjechał do prywatnego samolotu, władował do niego jakieś worki i wystartował. Bez zezwolenia. Nie zgłosił lotu kontroli, po prostu wystartował. Czterdzieści minut później wrócił, wylądował, wsiadł do samochodu i odjechał z piskiem opon. Bez worków. Świadkowie podali numery samolotu Federalnemu Urzędowi Lotnictwa. Okazało się, że to prywatny samolot Hansena, nie firmy.
– Musiał wiedzieć, że depczecie mu po piętach – powiedział Rhyme. – Chciał się pozbyć czegoś, co miało związek z zabójstwami. – Zaczynał rozumieć, jak miał im pomóc. Trochę go nawet zaciekawili. – Kontrola lotów miała go na oku?