Выбрать главу

Stephen, który umiał bez mrugnięcia patrzeć ludziom w oczy, zerknął przelotnie na Jodiego, po czym zaraz odwrócił wzrok. I gdzieś w głębi ujrzał dziwaczny obrazek: on i Jodie mieszkają w chacie, razem chodzą polować i na ryby. Gotują kolację nad ogniskiem.

– Co się z nim stało? Z twoim ojczymem?

– Zginął w wypadku. Był na polowaniu i spadł ze skały.

– Może właśnie tak chciał umrzeć – rzekł Jodie.

– Niewykluczone – odparł Stephen po krótkim milczeniu.

Poczuł, jak noga Jodiego ociera się o jego nogę. Znów ten elektryczny wstrząs. Stephen wstał szybko i podszedł do okna.

Przejechał radiowóz, ale gliniarze w środku pili wodę i rozmawiali.

Ulica była pusta, jeśli nie liczyć grupki bezdomnych: kilku białych i jednego Murzyna.

Stephen przymrużył oczy. Murzyn, dźwigający wielką torbę pełną puszek po wodzie sodowej i piwie, kłócił się z innymi, gestykulował, rozglądał się na boki i proponował torbę jednemu z białych, który przecząco kręcił głową. Czarny miał w oczach jakiś obłęd i biali wyraźnie się go bali. Stephen przyglądał się kłótni przez parę minut, po czym wrócił na materac i usiadł obok Jodiego.

Położył mu dłoń na ramieniu.

– Chcę z tobą pogadać o tym, co zrobimy.

– Dobra. Słucham, wspólniku.

– Ktoś mnie szuka.

Jodie wybuchnął śmiechem.

– Po tym, co się stało w tamtym budynku, powiedziałbym, że całkiem sporo ludzi.

Stephen nawet się nie uśmiechnął.

– Chodzi o jedną osobę. Nazywa się Lincoln.

Jodie skinął głową.

– To imię?

Stephen wzruszył ramionami.

– Nie wiem… Nigdy nie spotkałem nikogo podobnego.

– Kto to jest?

Robak…

– Może gliniarz. Albo federalny. Konsultant czy ktoś w tym rodzaju. Dokładnie nie wiem.

Stephen przypomniał sobie, jak Żona opisywała Lincolna w rozmowie z Ronem – mówiła o nim jak o guru albo duchu. Poczuł, że się kuli. Przesunął dłoń na plecy Jodiego i zatrzymał na wystającym kręgosłupie. Przykre uczucie minęło.

– Już drugi raz udało mu się mnie powstrzymać. Prawie mnie złapał. Próbuję go rozgryźć i nie potrafię.

– Co chcesz rozgryźć?

– Jego następny ruch. Co zamierza teraz zrobić. Żebym mógł go uprzedzić.

Poklepał po plecach Jodiego, który najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu. Nie unikał też jego spojrzenia. Jego bojaźń zniknęła. Popatrzył dziwnie na Stephena. Czyżby było to spojrzenie… Stephen nie umiał znaleźć właściwego słowa. Może podziwu?

Zdał sobie sprawę, że tak samo patrzyła na niego Sheila w barze, gdy mówił jej rzeczy, które chciała usłyszeć. Tyle tylko, że wtedy nie był Stephenem. Był kimś, kto nie istniał. Jodie spoglądał na niego podobnie, choć dokładnie wiedział, kim jest Stephen. Wiedział, że jest mordercą.

Wciąż trzymając rękę na jego plecach, Stephen rzekł:

– Nie umiem odgadnąć, czy wywiezie ich z bezpiecznego domu. Tego, który stoi obok biurowca.

– Kogo wywiezie? Ludzi, których masz zabić?

– Tak. Próbuje mnie przechytrzyć. Myśli… – Stephen urwał.

Myśli…

O czym myślał Lincoln Robak? Wywiezie Żonę i Przyjaciela, bo się spodziewa, że jeszcze raz spróbuję zaatakować dom? Albo zostawi ich przekonany, że odczekam jakiś czas i spróbuję w nowym miejscu? Jeżeli nawet myśli, że jeszcze raz spróbuję dostać się do domu, może zostawi ich na przynętę, żeby mnie zwabić do następnej pułapki? Przewiezie do innego bezpiecznego domu dwoje pozorantów? I spróbuje mnie sprzątnąć, kiedy za nimi pojadę?

Chudy człowiek powiedział prawie szeptem:

– Wyglądasz, ja wiem, jakbyś przeżył jakiś szok.

– Nie rozumiem go… Nie wiem, co zrobi. Wszystkich, którzy mnie do tej pory chcieli złapać, rozumiałem. Jego nie potrafię.

– Co mam zrobić? – spytał Jodie, przechylając się na bok. Jego ramię dotknęło Stephena.

Stephen Kall, fachowiec w swej profesji, pasierb człowieka, który nigdy nie przeżył chwili wahania – zabijając jelenia czy sprawdzając talerze czyszczone szczoteczką do zębów – zupełnie zdezorientowany gapił się teraz w podłogę. Potem spojrzał Jodiemu w oczy.

Ręka na plecach. Zetknięci ramionami.

Stephen podjął decyzję.

Pochylił się i pogrzebał w plecaku. Znalazł czarny telefon komórkowy. Patrzył na niego przez chwilę, a potem podał Jodiemu.

– Co to? – spytał włóczęga.

– Telefon. Będziesz z niego korzystał.

– Komórka! Super. – Oglądał aparat, jak gdyby nigdy wcześniej nie miał w rękach czegoś podobnego. Otworzył klapkę, badał wszystkie przyciski.

– Wiesz, kto to jest naganiacz? – spytał Stephen.

– Nie.

– Najlepsi snajperzy nie pracują sami. Zawsze mają naganiacza. To on lokalizuje cel, szacuje odległość, osłania snajpera i tak dalej.

– Chcesz, żebym był twoim naganiaczem?

– Tak. Widzisz, chyba Lincoln ich wywiezie.

– Rozgryzłeś go w końcu? – zapytał Jodie.

– Nie umiem tego wytłumaczyć. Mam po prostu przeczucie. – Spojrzał na zegarek. – Dobra, słuchaj. O wpół do drugiej przejdziesz się ulicą, jak zwykły… bezdomny.

– Możesz mówić „włóczęga”.

– I będziesz obserwować dom. Możesz grzebać w śmieciach i szukać, bo ja wiem, puszek.

– Butelek. Zawsze tak robię.

– Dowiesz się, jakim samochodem stamtąd wyjeżdżają, potem zadzwonisz do mnie. Będę czekał za rogiem w samochodzie. Ale musisz uważać na pozorantów.

W myślach ujrzał rudowłosą policjantkę. Nie mogłaby udawać Żony. Za wysoka, za ładna. Zastanawiał się, dlaczego tak jej nie znosi… Żałował, że strzelając do niej, nie wycelował lepiej.

– Dobra. Zrobię to. Chcesz ich zastrzelić na ulicy?

– To zależy. Może pojadę za nimi do nowego miejsca i tam to zrobię. W razie czego mogę improwizować.

Jodie oglądał telefon jak dziecko prezent gwiazdkowy.

– Nie wiem, jak to działa.

Stephen pokazał mu.

– Dzwonisz, kiedy będziesz na stanowisku.

– Na stanowisku. Brzmi zawodowo. – Jodie uniósł wzrok znad telefonu. – Wiesz, po tym wszystkim, kiedy już wyjdę z kliniki, może będziemy się czasem spotykać? Pójdziemy na kawę, sok czy coś w tym rodzaju? Hm? Chcesz?

– Jasne – odparł Stephen. – Możemy…

Nagle drzwiami wstrząsnął jakiś łomot. Stephen okręcił się na pięcie i wyszarpnął broń z kieszeni, przyjął klasyczną pozycję strzelecką.

– Otwieraj te jebane drzwi! – krzyknął głos z zewnątrz. – I to już!

– Cicho – szepnął Stephen do Jodiego. Serce waliło mu jak oszalałe.

– Jesteś tam, szmaciarzu? – Głos był nieustępliwy. – Jo-die. Gdzie, kurwa, jesteś?

Stephen podszedł do zabarykadowanego okna i wyjrzał. Bezdomny Murzyn z przeciwnej strony ulicy. Miał na sobie postrzępioną kurtkę z napisem „Cats… The Musical”. Murzyn nie widział go.

– Gdzie ten kurdupel? – spytał czarny. – Muszę dostać jakieś piguły! Jodie, Joe? Gdzie jesteś?

– Znasz go? – spytał Stephen, odwracając się.

Jodie uniósł wzrok, wzruszył ramionami i szepnął:

– Nie wiem, może. Na ulicy jest kupa ludzi.

Stephen przyglądał się człowiekowi, gładząc kciukiem plastyk rękojeści pistoletu.

Bezdomny zawołał:

– Wiem, że tam jesteś, stary. – Jego głos przeszedł w ohydny kaszel. – Jo-die! Jo-die! Wiesz, ile mnie to będzie kosztować? Tydzień, kurwa, polowania na puszki. Otwieraj, powiedzieli mi, że tu jesteś. Wszyscy tak mówią. Jodie, Jodie!

– Zaraz sobie pójdzie – rzekł Jodie.

– Czekaj – powiedział Stephen. – Może będzie go można wykorzystać.

– Jak?

– Pamiętasz, co ci mówiłem? Zmylić wroga. Nadaje się… – Stephen kiwał głową. – Wygląda groźnie. Skupią uwagę na nim, nie na tobie.