Выбрать главу

W jego słuchawce rozległ się suchy trzask.

– Rhyme, jesteś tam? – zaskrzeczał głos Sachs.

– Tak! Gdzie jesteś, Sachs? Co masz?

– Jesteśmy przy starej stacji metra niedaleko ratusza. Wejście zabite dechami. Ludzie z rozpoznania twierdzą, że tam ktoś jest. Jedna, może dwie osoby.

– Dobra, Sachs – powiedział; serce mu waliło na myśl, że być może są blisko Trumniarza. – Melduj cały czas. – Spojrzał na Sellitta i Perkinsa. – Zdaje się, że w ogóle nie będzie trzeba wywozić świadków z domu.

– Znaleźli go? – zapytał detektyw.

Lecz Rhyme – przede wszystkim naukowiec – nie chciał wyrażać głośno swoich nadziei. Bał się, że to przyniesie pecha operacji – właściwie przyniesie pecha Sachs.

– Trzymajmy kciuki – mruknął.

Jednostki specjalne po cichu otoczyły stację.

Prawdopodobnie tu mieszka nowy wspólnik Trumniarza, uznała Amelia Sachs. Ludzie z rozpoznania spotkali kilku miejscowych, którzy poinformowali o narkomanie sprzedającym w tej okolicy tabletki. Był to drobny człowiek – czyli pasowałby do znalezionego odcisku buta numer osiem.

Wejście na stację było, prawie dosłownie, dziurą w murze. Wiele lat temu zastąpiono je bardziej luksusowym, znajdującym się kilka przecznic dalej.

Oddział 32-E zajął stanowiska, rozpoznanie ustawiało mikrofony i kamery na podczerwień, a pozostali funkcjonariusze przystąpili do wyłączenia ulicy z ruchu i usuwania bezdomnych, którzy siedzieli na krawężnikach i w drzwiach budynków.

Dowódca kazał Sachs odsunąć się od wejścia na stację – zejść z linii ognia. Przydzielili jej upokarzające zadanie pilnowania wyjścia z metra, od lat zamkniętego aa kłódkę i zagrodzonego żelaznymi kratami. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy Rhyme nie umówił się z Haumannem, by ten osobiście zadbał, żeby nic się jej nie stało. Złość z poprzedniego wieczoru, gdy pościg za Trumniarzem się nie udał, wróciła ze zdwojoną siłą.

Sachs wskazała ruchem głowy zardzewiała kłódkę.

– Tędy chyba nie wyjdzie – zauważyła od niechcenia.

– Trzeba pilnować wszystkich wyjść – mruknął zamaskowany gliniarz, nie zauważając jej sarkazmu lub puszczając go mimo uszu, po czym wrócił do swoich kompanów.

Z brudnoszarego nieba padał chłodny deszcz, bębniąc w usypaną przed starym wyjściem ze stacji stertę śmieci.

Czy w środku rzeczywiście jest Trumniarz? Jeżeli tak, będzie strzelanina. Na pewno. Nie wyobrażała sobie, by mógł się poddać bez morderczej walki.

I była wściekła, że nie weźmie w niej udziału.

Cwany z ciebie fiut, kiedy masz karabin i chroni cię ćwierć mili, powiedziała do niego w duchu. Ale powiedz mi, gnojku, jak się czujesz otoczony, mając tylko broń krótką? Chciałbyś się teraz ze mną zmierzyć? W domu, na półce nad kominkiem, miała kilkanaście trofeów – pozłacanych figurek strzelców celujących z pistoletów. (Wszystkie figurki przedstawiały mężczyzn, co z niewiadomego powodu bardzo śmieszyło Amelię Sachs).

Zeszła kilka schodków, podchodząc bliżej żelaznych krat. Potem przylgnęła płasko do ściany.

Sachs, fachowiec w zabezpieczaniu miejsc zbrodni, zbadała obrzydliwy zakątek, czuła zapach śmieci, zgnilizny i moczu – charakterystyczne wonie metra. Dokładnie obejrzała kraty, łańcuch i kłódkę. Zajrzała do ciemnego tunelu, ale nic nie zobaczyła i niczego nie usłyszała.

Gdzie on jest?

I co robią agenci z gliniarzami? Dlaczego to tak długo trwa?

Chwilę później usłyszała odpowiedź – w słuchawce telefonu: czekali na wsparcie. Haumann postanowił wezwać jeszcze dwudziestu ludzi z jednostki specjalnej i drugi zespół 32-E.

Nie, nie, nie – myślała. Błąd! Wystarczy, że Trumniarz wyjrzy na zewnątrz, zobaczy, że na ulicy nie ma ani jednego samochodu, taksówki ani pieszego, i od razu się domyśli, że szykuje się akcja. Ulica spłynie krwią… Czy oni tego nie rozumieją?

Sachs położyła narzędzia u stóp schodków i wspięła się z powrotem na ulicę. Niedaleko była apteka. Weszła tam, kupiła dwa pojemniki z butanem i pożyczyła od aptekarza pręt od markizy nad drzwiami – kawał stali długości pięciu stóp.

Włożyła koniec pręta w jedno z ogniw łańcucha, które było częściowo nadpiłowane, po czym przekręciła go, aż łańcuch się napiął. Potem nałożyła rękawiczkę z nomexu i opróżniła oba pojemniki butanu, kierując strumień gazu na metalowe ogniwa i obserwując, jak pokrywają się szronem. (Amelia Sachs wiedziała o sposobach forsowania zamkniętych drzwi tyle rzeczy, że w razie czego mogła zmienić zawód).

Gdy drugi pojemnik był już pusty, złapała oburącz pręt i zaczęła ciągnąć. Pod wpływem lodowatego gazu metal stał się bardzo kruchy. Z cichym trzaskiem ogniwo pękło na pół. Złapała łańcuch, zanim upadł na ziemię, i położyła go na kupie liści.

Zawiasy były mokre od deszczu, ale splunęła na nie, żeby nie skrzypiały i pchnęła drzwi, wyciągając jednocześnie glocka z kabury. Pomyślała: nie trafiłam do ciebie z trzystu jardów, ale z trzydziestu nie chybię.

Rhyme’owi na pewno by się to nie podobało, ale na szczęście nic nie wiedział. Pomyślała przez chwilę o nim i o wczorajszym wieczorze, gdy leżeli w łóżku. Ale obraz jego twarzy szybko się ulotnił. Jak podczas jazdy z prędkością stu pięćdziesięciu mil na godzinę, tak i w tej misji nie miała czasu na użalanie się nad swoim tragicznym życiem.

Zniknęła w mrocznym korytarzu, przesadziła starodawny drewniany kołowrotek i ruszyła w kierunku stacji, idąc wzdłuż peronu.

Zanim uszła dwadzieścia stóp, usłyszała jakieś głosy.

– Muszę iść… rozumiesz… mówię? Odejdź.

Biały mężczyzna.

Trumniarz?

Serce łomotało jej w piersi.

Oddychaj spokojnie, pouczyła się w myśli. Strzelanie to oddech.

(Lecz wtedy na lotnisku nie uspokoiła oddechu. Dyszała ze strachu).

– Co, co mówisz? – odezwał się ktoś drugi. Czarny. W tym głosie usłyszała coś, co przeszyło ją lękiem – coś niebezpiecznego. – Mogę mieć kasę. Mogę mieć forsy jak nasrał. Mam sześćdziesiąt, nie? Ale mogę mieć więcej. Ile chcesz. Miałem dobrą robotę, ale mi ją skurwiele zabrali. Za dużo wiedziałem.

Broń to tylko przedłużenie ręki. Celuj sobą, nie bronią.

(Ale gdy była na lotnisku, w ogóle nie celowała. Trzęsła się ze strachu jak osika i strzelała na oślep – co jest najbardziej bezsensowną i niebezpieczną metodą posługiwania się bronią palną).

– Rozumiesz? Zmieniłem zdanie… i wyjdź. Dam ci… demerol.

– Nie powiedziałeś, gdzie idziemy. Gdzie mamy szukać tych jebanych butelek? Najpierw powiedz. Gdzie?

– Nigdzie nie idziemy. Odejdź stąd.

Sachs powoli zaczęła wchodzić po schodach.

Myślała: Najpierw wyciągnij cel z ukrycia, sprawdź, co masz za plecami, naciśnij spust. Schowaj się. Jeżeli trzeba, powtórz wszystko. I cofnij się. Nie pozwól, żeby coś wytrąciło cię z równowagi.

(Na lotnisku wytrąciła ją z równowagi kula, która z gwizdem przeleciała tuż obok jej twarzy).

Zapomnij o tym. Skup się.

Jeszcze kilka schodów w górę.

– A teraz mówisz, że nie dasz za darmo. Teraz mówisz, że muszę płacić. Skurwysynu!

Schody były najgorsze. Kolana, jej słaby punkt. Pieprzony artretyzm…

– Masz. Dwanaście demeroli. Zabieraj i spadaj stąd!

– Dwanaście. I nie muszę płacić? – Czarny ryknął śmiechem. – Dwanaście?

Zbliżała się do szczytu schodów.

Mogła już prawie zajrzeć na stację. Była gotowa do oddania strzału. Jeżeli facet przesunie się w jakąkolwiek stronę o więcej niż sześć cali, stuknij go, dziewczyno. Zapomnij o przepisach. Trzy strzały w głowę. Bach, bach, bach. Nie celuj w korpus. Nie…