Выбрать главу

Nagle schody się skończyły.

Upadając, wydała z siebie zduszony, gardłowy jęk.

Jeden stopień okazał się pułapką. Podstopnicy nie było, a sam schodek opierał się na dwóch pudełkach po butach. Pod jej ciężarem karton się załamał, a betonowa płyta runęła w dół, więc i Sachs spadła ze schodów. Glock wyleciał jej z ręki, a kiedy zaczęła przez radio wzywać pomocy, zorientowała się, że przewód łączący słuchawkę i mikrofon z motorolą został wyrwany z gniazdka.

Sachs wylądowała z głuchym łoskotem na betonowo-stalowym podeście. Głową uderzyła w słupek podtrzymujący poręcz. Oszołomiona przewróciła się na brzuch.

– No, świetnie – mruknął głos białego.

– Kto to, kurwa? – spytał Murzyn.

Unosząc głowę, ujrzała dwóch mężczyzn stojących u szczytu schodów.

– Jasny szlag – mruknął czarny. – Kurwa, co się tu dzieje?

Biały złapał kij baseballowy i ruszył w dół po schodach.

Już po mnie, pomyślała. To koniec.

W kieszeni miała nóż sprężynowy. Musiała tylko zdobyć się na wysiłek, by wyciągnąć spod siebie prawą rękę. Obróciła się na plecy, szukając po omacku noża. Było już jednak za późno. Mężczyzna nastąpił jej na ramię, przygważdżając je do ziemi. Wlepił spojrzenie w jej twarz.

Kurczę, Rhyme, wszystko spieprzyłam. Szkoda, że w nocy nie pożegnaliśmy się lepiej… Przepraszam… Przepraszam…

W obronnym geście uniosła ręce, żeby osłonić głowę, poszukała spojrzeniem glocka. Był za daleko.

Żylastą ręką, która przypominała zakończoną pazurami ptasią nogę, włóczęga wyciągnął jej z kieszeni sprężynowiec. Odrzucił go daleko.

Potem wstał, mocno chwytając kij.

Dlaczego tak schrzaniłam? – pytała w duchu zmarłego ojca. Ile złamałam zasad? Przypomniała sobie jego słowa, że na ulicy można zginąć, popełniając jeden, jedyny błąd, trwający nie dłużej niż sekundę.

– Powiesz mi, co tu robisz – wymruczał, wymachując pałką z roztargnieniem, jak gdyby nie mógł się zdecydować, co jej złamać najpierw. – Kim, do cholery, jesteś?

– Nazywa się Amelia Sachs – powiedział bezdomny Murzyn, który nagle przestał mówić jak bezdomny. Zszedł z dolnego stopnia i zbliżył się do białego, wyciągając mu kij z ręki. – I jeżeli się nie mylę, przyszła tu, żeby dobrać ci się do dupy. Tak jak ja.

Sachs zmrużyła oczy i zobaczyła, jak czarny włóczęga prostuje się i zmienia we Freda Dellraya. Agent mierzył do osłupiałego człowieka z wielkiego sig-sauera.

– Gliniarz? – parsknął bezdomny.

– FBI.

– Niech to szlag! – wyrzucił z siebie, zamykając oczy z niesmakiem. – To moje pierdolone szczęście.

– Mylisz się – powiedział Dellray. – Szczęście nie ma tu nic do rzeczy. Dobra, skuję cię i zachowuj się grzecznie. Jeżeli nie, to przez długie miesiące będzie cię bardzo bolało. Rozumiemy się?

– Jak to zrobiłeś, Fred?

– Bardzo łatwo. – Wysoki Dellray stał obok Sachs przed opuszczoną stacją metra. Agent wciąż miał na sobie strój włóczęgi, a jego twarz i ręce pokrywało błoto, którym się wysmarował, by wyglądać, jakby od tygodni mieszkał na ulicy. – Rhyme mi mówił, że nowy kumpel Trumniarza jest ćpunem i mieszka gdzieś w metrze pod centrum. Wiedziałem, gdzie iść. Kupiłem torbę puszek i pogadałem z kim trzeba, żeby dostać namiary na jego mieszkanko. – Ruchem głowy wskazał stację. Spojrzeli na radiowóz, w którym na tylnym siedzeniu tkwił Jodie w kajdankach, z ponurą miną.

– Dlaczego nam nie powiedziałeś?

Dellray zaśmiał się i Sachs zrozumiała, że pytanie nie ma sensu; tajniacy rzadko mówią komuś – nawet innym gliniarzom, a zwłaszcza przełożonym – o swoich poczynaniach. Nick, jej były eks, był tajniakiem i cholernie mało jej mówił.

Pomasowała stłuczony bok. Bolało jak diabli i sanitariusze poradzili jej, żeby się prześwietliła. Sachs ścisnęła biceps Dellraya. Sama czuła się nieswojo, gdy ktoś jej dziękował – w tym rzeczywiście była dobrą uczennicą Rhyme’a – ale bez żadnych oporów powiedziała teraz:

– Ocaliłeś mi życie. Gdyby nie ty, byłoby już po mnie. Co ci mam powiedzieć?

Dellray skwitował podziękowanie wzruszeniem ramion i wydębił papierosa od jednego z mundurowych, którzy stali przed stacją. Obwąchał marlboro i wsunął za ucho. Spojrzał w ciemne okno stacji.

– Proszę – rzekł nie wiadomo do kogo, wzdychając. – Najwyższy czas, żebyśmy mieli trochę szczęścia.

Kiedy aresztowali Joego D’Oforio i wepchnęli go do radiowozu, bezdomny powiedział im, że Trumniarz wyszedł dziesięć minut wcześniej i udał się w głąb ciemnej bocznicy. Jodie – bo tak brzmiało przezwisko włóczęgi – nie wiedział, dokąd poszedł. Po prostu nagle zniknął z bronią i plecakiem. Haumann i Dellray wysłali ludzi, żeby przetrząsnęli stację, tunele i położoną niedaleko czynną stację. Teraz czekali na rezultaty poszukiwań.

– No dalej…

Dziesięć minut później w drzwiach ukazał się mężczyzna z jednostki specjalnej. Sachs i Dellray spojrzeli na niego z nadzieją. On jednak pokręcił głową.

– Zgubiłem jego ślad na początku toru. Nie mam pojęcia, dokąd poszedł.

Sachs westchnęła i z ociąganiem przekazała tę wiadomość Rhyme’owi, pytając, czy ma zbadać tory i stację.

Jak się spodziewała, nie przyjął wiadomości najlepiej.

– Niech to diabli – mruknął Rhyme. – Nie, samą stację. Nie ma sensu iść tunelem. Cholera, jak on to robi? Jakby miał jakiś pieprzony szósty zmysł.

– Przynajmniej mamy świadka – powiedziała.

I natychmiast pożałowała tych słów.

– Świadka? – prychnął Rhyme. – Świadka? Nie potrzebuję świadków. Potrzebuję dowodów! Ale przywieź go tu. Posłuchamy, co ma do powiedzenia. Sachs, chcę, żebyś przeszukała stację tak dokładnie, jak jeszcze nie przeczesywałaś żadnego miejsca. Słyszysz? Jesteś tam, Sachs? Słyszysz mnie?

Rozdział dwudziesty piąty

45 godzin – godzina dwudziesta piąta

– Co tu mamy? – spytał Rhyme, dmuchając w rurkę sterownika wózka i podjeżdżając bliżej.

– Kawałek śmiecia – stwierdził Fred Dellray, już umyty i przebrany w mundur – jeśli mundurem można nazwać zjadliwie zielony garnitur. – Hm, hm. Nic nie mów. Czekaj, aż cię spytamy. – Utkwił groźne spojrzenie w Jodiem.

– Nabrałeś mnie!

– Cicho bądź, szczaplaku.

Rhyme nie był zadowolony, że Dellray wypuścił się na samotną akcję, lecz na tym polegała praca tajniaka i nawet jeśli Lincoln nie do końca ją rozumiał, nie mógł kwestionować jej skuteczności – której agent niezaprzeczalnie dowiódł.

Poza tym ocalił skórę Amelii Sachs.

Wkrótce miała tu przybyć. Sanitariusze zabrali ją na ostry dyżur, żeby zrobić prześwietlenie żeber. Potłukła się, spadając ze schodów, ale na szczęście nic nie złamała. Zaniepokojony stwierdził, że w ogóle nie wzięła sobie do serca ich rozmowy; sama weszła do metra, gdzie prawdopodobnie ukrywał się Trumniarz.

Niech to szlag, pomyślał, jest tak samo uparta jak ja.

– Nie chciałem nikomu zrobić krzywdy – zaprotestował Jodie.

– Ogłuchłeś? Powiedziałem, ani słowa.

– Nie wiedziałem, kim ona jest!

– No jasne – rzekł Dellray. – Srebrna odznaka nic oczywiście nie znaczy. – Potem sobie przypomniał, że zabronił mu się odzywać.

Sellitto poszedł bardzo blisko Jodiego i nachylił się nad nim.

– Powiedz nam coś o swoim przyjacielu.

– To nie jest mój przyjaciel. Porwał mnie. Byłem w tym budynku przy Trzydziestej Piątej, bo…

– Bo podpieprzałeś tabletki. Wiemy, wiemy.

Jodie wybałuszył na niego oczy.

– Skąd…

– Nie obchodzi nas to. Przynajmniej na razie. Mów dalej.