Выбрать главу

Spokojnie, spokojnie…

– Kursor stop. Kliknij dwa razy.

Na ekran posłusznie wyskoczyła ikona walkie-talkie.

W wyobraźni ujrzał Trumniarza bez twarzy, który z nożem albo ze stalową linką zachodzi od tyłu Percey Clay.

Tak spokojnym głosem, na jaki mógł się zdobyć, skierował kursor na okienko regulacji częstotliwości.

Strzałka zatrzymała się idealnie na początku okienka.

– Cztery – powiedział Rhyme, wymawiając słowo nadzwyczaj starannie.

W okienku wyskoczyło 4.

– Osiem.

Za czwórką pojawiło się „O”. Widocznie drugą sylabę wymówił za cicho.

Boże drogi!

– Cofnij.

Nie zrozumiałem…

Nie, nie!

Zdawało mu się, że usłyszał kroki za drzwiami.

– Hej! – zawołał. – Jest tam kto? Thom? Mel?

Nikt nie odpowiedział, poza wiernym komputerem, który ze spokojem oświadczył, że nie rozumie.

– Osiem – powiedział powoli Rhyme.

Udało się. Następna cyfra.

– Trzy.

Trójka wyświetliła się na ekranie.

– Przecinek.

W okienku pojawiło się słowo przecinek.

Niech cię szlag!

– Cofnij. Ułamek dziesiętny.

Ekran pokazał wreszcie przecinek.

Cztery.

Zostało jedno wolne miejsce. Pot spływał mu po twarzy. Rhyme podyktował „zero” i w okienku ukazała się wreszcie częstotliwość operacyjna.

Radio włączyło się.

Nareszcie!

Lecz zanim się odezwał, przez trzaski zakłóceń przebił się przerażony męski głos, który zmroził Rhyme’owi serce. Głos wzywał szyfrem pomocy.

– Dziesięć trzynaście. Federalny obiekt chroniony w szóstce, potrzebujemy wsparcia.

Bezpieczny dom.

W mężczyźnie rozpoznał Rolanda Bella.

– Dwóch leży i… Jezu, jeszcze tu jest. Atakuje nas! Trzeba…

Dwa wystrzały. Potem jeszcze jeden. Kilkanaście. Gęsta kanonada, przypominająca fajerwerki czwartego lipca.

– Potrzebujemy…

Radio umilkło.

– Percey! – krzyknął Rhyme. – Percey…

Na ekranie ukazał się prosty komunikat: Nie zrozumiałem. Powtórz.

Koszmar.

Stephen Kall, w kominiarce na twarzy i obszernym płaszczu strażackim, leżał płasko na podłodze, zasłonięty ciałem jednego z dwóch gliniarzy, których przed chwilą zabił.

Kolejny pocisk odłupał kawałek podłogi obok jego głowy. Strzelił detektyw o ciemnych, przerzedzonych włosach – ten, którego rano widział w oknie domu. Mężczyzna kucał w drzwiach, stanowiąc dość łatwy cel, ale Stephen nie mógł oddać strzału. Detektyw w obu dłoniach trzymał pistolety automatyczne i posługiwał się nimi mistrzowsko.

Stephen poczołgał się jeszcze jard naprzód, w kierunku otwartych drzwi pokoju.

Spanikowany, oblepiony ze wszystkich stron robakami.

Strzelił jeszcze raz, a ciemnowłosy detektyw zrobił unik, chowając się z powrotem w pokoju, krzyknął coś do radia i znów się wysunął, spokojnie otwierając ogień.

Ubrany w długi czarny płaszcz – taki sam jak te, które miało na sobie trzydziestu czy czterdziestu strażaków przed domem – Stephen wysadził drzwi od strony alejki ładunkiem przecinającym i wbiegł do środka, spodziewając się ujrzeć płonące pobojowisko, Żonę i Przyjaciela – i połowę obecnych w domu – rozerwanych na kawałki lub przynajmniej ciężko rannych. Ale Lincoln Robak znów go nabrał. Domyślił się, że telefon jest pułapką. Nie spodziewali się tylko, że Stephen jeszcze raz zaatakuje dom; sądzili, że planuje akcję w czasie transportu. Mimo to, kiedy wpadł do środka, dwóch strażników otworzyło ogień. Byli jednak ogłuszeni przez eksplozję i Stephenowi udało się ich zabić.

Później z korytarza wybiegł ciemnowłosy detektyw, strzelając z dwu pistoletów; dwie kule ześliznęły się po kamizelce Stephena, który też trafił w kuloodporny pancerz przeciwnika. Odskoczyli od siebie równocześnie. Znowu strzały, znowu prawie celne. Gliniarz był niemal tak dobrym strzelcem jak Stephen.

Minęła najwyżej minuta. Nie miał więcej czasu.

Czuł się tak zarobaczony, że chciało mu się krzyczeć… Obmyślił plan najlepiej, jak umiał. Najsprytniejszy, na jaki było go stać, ale mimo to Lincoln Robak go rozgryzł. Czy właśnie ma go przed sobą? Czy to ten łysiejący detektyw z dwoma pistoletami?

Następna salwa z broni Stephena. I… niech to szlag… ciemnowłosy detektyw ruszył do przodu, nie zważając na ogień. Każdy normalny glina by się schował. Ale ten nie. Posunął się jeszcze dwie stopy, potem trzy. Stephen przeładował, znów strzelił i czołgając się, pokonał podobną odległość w kierunku drzwi pokoju.

Wtapiasz się w ziemię, chłopcze. Jeśli chcesz, możesz się stać niewidzialny.

Melduję, że chcę. Chcę być niewidzialny…

Jeszcze jeden jard, już prawie u celu.

– Tu znowu Roland Bell! – krzyknął do mikrofonu gliniarz. – Potrzebujemy wsparcia, natychmiast!

Bell. Stephen zapamiętał nazwisko. Czyli to nie Lincoln Robak.

Gliniarz przeładował i kontynuował wymianę ognia. Kilkanaście strzałów, jeszcze kilkanaście… Stephen podziwiał jego technikę. Bell dokładnie wiedział, ilu strzałowy jest każdy pistolet i przeładowywał na zmianę, więc ani przez moment nie miał nienaładowanej broni.

Jeden pocisk zarył się w ścianie cal od twarzy Stephena, który odpowiedział podobnym minimalnie chybionym strzałem.

Podczołgał się jeszcze dwie stopy.

Bell uniósł wzrok i zobaczył, że Stephen w końcu dotarł pod drzwi ciemnej sypialni. Ich spojrzenia się spotkały. Choć Stephen tylko udawał żołnierza, widział dość walk, by wiedzieć, że właśnie pękła ostatnia nić rozsądku gliniarza, który zmienił się w najniebezpieczniejszą istotę na ziemi – zręcznego żołnierza, niezważającego na własne bezpieczeństwo. Bell wstał i zaczął iść naprzód, strzelając z obu pistoletów.

Dlatego właśnie na Pacyfiku używali czterdziestekpiątek, chłopcze. Dzikich żółtków mogły powstrzymać tylko wielkie pociski. Nie bali się śmierci; parli naprzód za wszelką cenę.

Stephen pochylił głowę, rzucił w Bella granat oślepiający z sekundowym opóźnieniem i zamknął oczy. Detonacji towarzyszył zdumiewająco głośny huk. Usłyszał krzyk gliniarza, który padł na kolana, zakrywając twarz rękami.

Z obecności strażników i zajadłości, z jaką Bell próbował go zatrzymać, Stephen domyślił się, że w pokoju musi być Żona albo Przyjaciel. Pomyślał też, że przebywająca w sypialni osoba na pewno chowa się w szafie albo pod łóżkiem.

Mylił się.

Spojrzawszy w drzwi pokoju, zobaczył nacierającą na niego postać, uzbrojoną w lampę i wrzeszczącą ze strachu i wściekłości.

Z broni Stephena padło pięć szybkich strzałów. W głowę i pierś napastnika, dobrze rozłożonych. Postać obróciła się i padła na wznak na podłogę.

Dobra robota, żołnierzu.

Rozległ się odgłos kroków na schodach. Kobiecy głos. Potem inne głosy. Nie ma już czasu, żeby wykończyć Bella, nie ma czasu szukać drugiego celu.

Odwrót…

Pobiegł do tylnych drzwi i wystawił przez nie głowę, wołając strażaków.

Zaraz podbiegło kilku.

Stephen dał im znak, by weszli do domu.

– Wybuchła rura gazowa. Trzeba wszystkich wyprowadzić!

Po czym zniknął w alejce i wybiegł na ulicę. Przemykał między wozami strażackimi, ambulansami i policyjnymi radiowozami.

Cały się trząsł.

Ale był zadowolony. Wypełnił zadanie w dwóch trzecich.

Amelia Sachs pierwsza zareagowała na eksplozję ładunku przy wejściu i krzyki.

Potem usłyszała głos Rolanda Bella dobiegający z pierwszego piętra:

– Wsparcie! Wsparcie! Straciliśmy człowieka!

Potem rozległy się strzały. Po kilkanaście, w krótkich odstępach.