Выбрать главу

Nie wiedziała, jak Trumniarz się tu dostał, ale nic jej to nie obchodziło. Chciała tylko zobaczyć go przed sobą i mieć dwie sekundy, by wpakować w niego pół magazynka dziewięciomilimetrowych pocisków.

Z glockiem w dłoni wybiegła na korytarz drugiego piętra. Za sobą miała Sellitta, Dellraya i młodego policjanta, zupełnie nie wiedziała, jak dzieciuch zachowa się pod ostrzałem. Jodie zwinął się w kłębek na podłodze, z bolesną świadomością, że zdradził bardzo niebezpiecznego człowieka, który z bronią w ręku znajduje się niecałe trzydzieści stóp od niego.

Zbiegając po schodach, Sachs usłyszała skrzypienie własnych kolan. Cholerny artretyzm. Zeskakując z trzech ostatnich stopni, skrzywiła się z bólu.

W słuchawce usłyszała, jak Bell powtarza prośbę o wsparcie.

Weszła do ciemnego korytarza, trzymając pistolet blisko ciała, by nikt nie mógł go jej wytrącić (tylko w filmach i w telewizji gliniarze i gangsterzy, wychylając się zza rogów, trzymają broń przed sobą albo przechyloną poziomo). Obrzucała szybkim spojrzeniem każde mijane pomieszczenie, kucając poniżej poziomu, na którym mogła być wycelowana lufa.

– Pójdę z przodu – powiedział Dellray, po czym ze swoim wielkim sig-sauerem w dłoni zniknął w korytarzu za jej plecami.

– Osłaniajcie nas z tyłu – poleciła młodemu gliniarzowi w mundurze i Sellittowi, nie zważając na jego stopień.

– Tak jest – odparł policjant. – Osłaniam tyły.

Zasapany Sellitto też rozglądał się na boki.

W słuchawce Sachs coś trzeszczało, ale nie słyszała żadnych głosów. Zdarła słuchawkę z mikrofonem – by nic jej nie przeszkadzało – i z najwyższą ostrożnością szła dalej korytarzem.

U swoich stóp zobaczyła zwłoki dwóch policjantów.

W powietrzu czuć było silną woń chemicznego materiału wybuchowego. Sachs zerknęła na tylne drzwi. Były stalowe, ale Trumniarz rozdarł je jak papier ładunkiem przecinającym.

– Jezu – powiedział Sellitto, lecz był zbyt doświadczony, aby próbować pomóc leżącym policjantom, a zbyt wrażliwy, aby widok podziurawionych ciał nie zrobił na nim żadnego wrażenia.

Sachs przystanęła przed drzwiami jednego z pokoi. Pierwsi weszli przez zniszczone drzwi ludzie Haumanna.

– Osłaniajcie mnie – zawołała i zanim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać, dała susa przez próg.

Rozejrzała się, unosząc glocka.

Nikogo.

Nie czuła też zapachu prochu. Tu nikt nie strzelał.

Wycofała się na korytarz. Następne drzwi.

Pokazała na siebie, potem na pokój. Ludzie z 32-E skinęli głowami.

Sachs wpadła do środka z bronią gotową do strzału, osłaniający gliniarze za nią. Zamarła na widok lufy wycelowanej w swoją pierś.

– Boże – mruknął Roland Bell, opuszczając broń. Miał potargane włosy i sadzę na twarzy. Dwa pociski rozdarły mu koszulę i drasnęły kamizelkę kuloodporną.

Potem Sachs spojrzała podłogę. Potworny widok.

– O nie…

– Budynek czysty – zameldował policjant z korytarza. – Widzieli, jak uciekał. W stroju strażackim. Już go nie ma. Wmieszał się w tłum na ulicy.

Amelia Sachs, przedzierzgnąwszy się na powrót z członka oddziału operacyjnego w eksperta kryminalistyki, zauważyła rozpryśniętą krew, ostry zapach pozostały po strzałach, przewrócone krzesło, które prawdopodobnie świadczyło o stoczonej tu walce – czyli mogło zawierać ślady do analizy. Łuski rozpoznała od razu – 7,62 milimetra, z automatu.

Zwróciła również uwagę, w jak charakterystyczny sposób upadły zwłoki. Z ułożenia ciała wynikało, że ofiara zaatakowała napastnika – prawdopodobnie leżącą obok lampą. Z miejsca zbrodni pewnie można było wyczytać jeszcze inne informacje – dlatego jak najprędzej powinna pomóc Percey Clay wstać i odsunąć ją od bezwładnego ciała przyjaciela. Lecz Sachs nie mogła tego zrobić. Patrzyła tylko, jak drobna kobieta o nieładnej, kwadratowej twarzy tuli do siebie zakrwawioną głowę Brita Hale’a, powtarzając: „O, nie, nie, nie…”.

Jej twarz przypominała nieruchomą maskę, na której nie było ani śladu łez.

Wreszcie Sachs dała znak Rolandowi, który otoczył Percey ramieniem i wyprowadził ją na korytarz. Bell wciąż był czujny. Nie wypuszczał z ręki broni.

Dwieście trzydzieści jardów od bezpiecznego domu.

Czerwone i niebieskie światła pojazdów ratunkowych migały, próbując go oślepić, ale on patrzył przez celownik Redfield, więc poza siatką nitek nie widział nic więcej. Przesuwał lunetę tam i z powrotem, oglądając całą strefę rażenia.

Stephen zdjął strój strażaka i znów wyglądał jak nieco starszy student college’u. Spod zbiornika wodnego wyciągnął model 40, ukryty tam dziś rano. Broń była już załadowana. Pas owinął wokół dłoni i był gotów do zabijania.

W tym momencie nie czyhał na Żonę.

Ani na Jodiego, małego pedała-Judasza.

Szukał Lincolna Robaka. Człowieka, któremu znowu udało się go przechytrzyć.

Kim on jest? Którym z nich?

Stephen skulił się.

Lincoln… Książę Robaków.

Gdzie jesteś? Tu, przede mną? W tłumie stojącym wokół dymiącego budynku?

Jesteś tym grubym gliniarzem, który poci się jak mysz?

Wysokim, szczupłym Murzynem w zielonym garniturze? Ten wydawał się znajomy. Gdzie Stephen mógł go spotkać?

Podjechał cywilny samochód, z którego wysiadło kilku ludzi w garniturach.

Może Lincoln był jednym z nich.

Z domu wyszła rudowłosa policjantka. W lateksowych rękawiczkach. A więc jesteś od przeszukiwania miejsca zbrodni, tak? Zadbałem o swoje kule i łuski, złotko, powiedział do niej bezgłośnie, ustawiając celownik na jej szyi. Żeby namierzyć moją broń, musiałabyś lecieć do Singapuru.

Doszedł do wniosku, że zdąży oddać pojedynczy strzał, a potem jego ciało spadnie prosto w alejkę, zmiecione gradem pocisków.

Kim jesteś?

Lincoln? Lincoln?

Nie miał pojęcia.

Otworzyły się frontowe drzwi domu, w których stanął Jodie. Niepewnie przekroczył próg. Rozejrzał się wkoło, zmrużył oczy, cofnął się pod ścianę budynku.

Ty…

Znów ten elektryczny impuls. Mimo dzielącej ich odległości.

Stephen przesunął celownik na jego pierś.

No dalej, żołnierzu, strzelaj. Logiczne, że to twój następny cel; jest w stanie cię zidentyfikować.

Melduję, że obliczam tor i poprawkę na wiatr.

Stephen zwiększył nacisk na spust.

Jodie…

Zdradził cię, żołnierzu. Musisz… go… sprzątnąć.

Tak jest. Już po nim. Już jest zimny. Melduję, że już krążą nad nim sępy.

Żołnierzu, według podręcznika snajpera amerykańskiej piechoty morskiej język spustu modelu 40 należy naciskać niezauważalnie, tak żebyś sam nie wiedział, kiedy dokładnie broń wypali. Zgadza się, żołnierzu?

Tak jest.

Dlaczego więc tego, kurwa, nie robisz?

Nacisnął mocniej.

Powoli, powoli…

Lecz broń nie wystrzeliła. Przesunął nitki celownika na głowę Jodiego. I tak się złożyło, że w tym momencie błądzące po dachach oczy Jodiego ujrzały go.

Za długo zwlekał.

Strzelaj, żołnierzu. Strzelaj!

Na mgnienie oka zatrzymał palec.

A potem szarpnął spust jak chłopiec, strzelający pierwszy raz na letnim obozie.

Jodie odskoczył na bok, pociągając za sobą gliniarzy.

Jak, do kurwy nędzy, mogłeś spudłować, żołnierzu? Powtórz strzał!

Tak jest!

Oddał jeszcze dwa strzały, ale Jodie i wszyscy pozostali ukryli się albo rzucili na chodnik i ulicę, czołgając się do bezpiecznej kryjówki.

Wtedy wybuchła kanonada. Najpierw kilkanaście pojedynczych sztuk broni, potem coraz więcej. Przede wszystkim pistolety, ale też H &K, plujące kulami z taką szybkością, że ich odgłos przypominał ryk silników z dziurawym tłumikiem.