Выбрать главу

Pociski siekły wieżę windy tuż za nim. Na Stephena spadał deszcz odłamków cegieł i betonu, ołowiu i ostrych miedzianych osłon kul, boleśnie raniąc mu przedramiona i dłonie.

Stephen upadł w tył, zakrywając twarz rękami. Czuł piekące rany i widział, jak na smołowany dach kapią z nich drobne krople krwi.

Po co czekałem? Po co? Mogłem go zastrzelić i już by mnie tu nie było.

Po co?

Odgłos helikoptera, nadlatującego nad budynek. Syreny.

Odwrót, żołnierzu! Odwrót!

Spojrzał w dół i zobaczył, jak Jodie chowa się za samochodem. Stephen włożył model 40 do futerału, zarzucił na ramię plecak i po schodach przeciwpożarowych zbiegł w alejkę.

Druga tragedia.

Percey Clay przebrała się i wyszła na korytarz, wspierając się bezwolnie na Rolandzie Bellu, który podtrzymywał ją ramieniem.

Tragedia. To nie był kłopot z mechanikiem czy problemy z czarterem. Zginął jej przyjaciel.

Och, Brit…

Wyobrażała go sobie, jak z szeroko otwartymi oczyma, ustami rozchylonymi w niemym krzyku biegł wprost na tego strasznego człowieka. Próbował go zatrzymać, oburzony tym, że ktoś zamierza zabić jego, zabić Percey. Bardziej wściekły niż przestraszony. Twoje życie było takie pedantyczne, pomyślała. Nawet ryzyko skrupulatnie obliczałeś. Lot brzuchem do góry na wysokości pięćdziesięciu stóp, korkociągi, skoki spadochronowe. Widzom wszystko wydawało się niemożliwe. A jednak dobrze wiedziałeś, co robisz i jeśli kiedyś pomyślałeś o przedwczesnej śmierci, sądziłeś, że nawali jakaś dźwignia, zapcha się przewód paliwowy albo nieostrożny uczeń wepchnie ci się przed nos.

Świetny autor książek o lotnictwie, Ernest K. Gann, napisał, że los jest jak myśliwy. Percey zawsze sądziła, że miał na myśli naturę albo nieszczęśliwe okoliczności – kapryśne żywioły, perfidne i zawodne mechanizmy, które strącają samoloty na ziemię. Lecz los okazał się bardziej złożony. Los był skomplikowany jak ludzki umysł i jak zło, do jakiego człowiek był zdolny.

Nieszczęścia chodzą parami… a jeśli trójkami? Co się jeszcze może wydarzyć? Jaka tragedia? Jej śmierć? Koniec firmy? Śmierć kogoś innego?

Wtulona w Rolanda Bella drżała ze złości. Wszystko było wynikiem głupiego zbiegu okoliczności. Pomyślała o wilgotnej nocy sprzed kilku tygodni: ona, Ed i Hale, słaniając się z niewyspania, stali w rzęsiście oświetlonym hangarze wokół learjeta „Charlie Juliet”, w nadziei, że podpiszą kontrakt z Amer-Medem; drżąc z zimna, próbowali wykombinować, jak najlepiej przygotować samolot do czekającego go zadania.

Była mglista noc. Lotnisko opustoszałe i ciemne. Jak w ostatniej scenie „Casablanki”.

Usłyszeli pisk hamulców i wyjrzeli na zewnątrz.

Ten człowiek przytargał z samochodu dwa wielkie worki i postawił je na płycie lotniska. Potem wrzucił do beechcrafta i uruchomił silnik. Rozległ się charakterystyczny wizg silnika tłokowego.

Przypomniała sobie, jak Ed powiedział z niedowierzaniem:

– Co on wyprawia? Lotnisko jest zamknięte.

Los.

Traf chciał, że tej nocy tam byli.

Że Phillip Hansen właśnie w tym momencie postanowił pozbyć się obciążających go dowodów.

Że Hansen należał do ludzi, którzy byli w stanie zabić, by utrzymać tamten lot w tajemnicy.

Los…

Nagle podskoczyła – na dźwięk pukania do drzwi domu.

Na progu stali dwaj mężczyźni. Bell poznał ich. Byli z Biura Ochrony Świadków departamentu nowojorskiego.

– Mamy przewieźć panią do Shoreham na Long Island, pani Clay.

– Nie, nie – odrzekła. – To pomyłka. Muszę jechać na lotnisko Mamaroneck.

– Percey – powiedział Roland Bell.

– Muszę.

– Nic o tym nie wiem, proszę pani – rzekł jeden z policjantów. – Dostaliśmy rozkaz, żeby zawieźć panią do Shoreham i zatrzymać tam do rozprawy przed sądem przysięgłych w poniedziałek.

– Nie, nie, nie. Proszę zadzwonić do Lincolna Rhyme’a. On o wszystkim wie.

– No… – Policjanci spojrzeli po sobie.

– Proszę – powiedziała. – Zadzwońcie. On wam powie.

– Właściwie to Lincoln Rhyme kazał panią przewieźć, pani Clay. Proszę iść z nami. I niczego się nie bać. Dobrze się panią zaopiekujemy.

Rozdział dwudziesty siódmy

45 godzin – godzina dwudziesta ósma

– Nie jest zbyt sympatyczny – poinformował Amelię Sachs Thom.

Usłyszała dobiegający zza drzwi sypialni głos:

– Podaj mi tę butelkę, i to już!

– Co się tu dzieje?

Przystojną twarz młodzieńca wykrzywił grymas.

– Czasem potrafi być takim kutasem. Kazał jednemu gliniarzowi nalać sobie szkockiej. Powiedział mu, że to na ból. Że mu lekarz przepisał szklaneczkę dziennie. Masz pojęcie? Jest nieznośny, kiedy pije.

W pokoju rozległ się wściekły ryk.

Sachs wiedziała, że Rhyme rzucałby, czym popadnie, gdyby tylko mógł.

Sięgnęła do klamki.

– Powinnaś trochę zaczekać – ostrzegł ją Thom.

– Nie mamy czasu.

– Niech was szlag! – warczał Rhyme. – Kurwa, chcę butelkę!

Otworzyła drzwi.

– Tylko potem nie mów, że cię nie ostrzegałem – szepnął Thom.

Sachs zatrzymała się w drzwiach. Rhyme przedstawiał żałosny widok. Rozczochrane włosy, ślina na brodzie, zaczerwienione oczy.

Na podłodze leżała butelka macallana. Pewnie ją przewrócił, usiłując złapać zębami.

Zauważył Sachs, ale powiedział do niej tylko:

– Podnieś.

– Mamy robotę, Rhyme.

– Podnieś tę butelkę.

Wzięła ją z podłogi. I odstawiła na półkę.

– Przecież wiesz, o co mi chodzi! – wrzasnął z wściekłością. – Chcę drinka.

– Zdaje się, że wypiłeś już więcej niż jednego.

– Nalej mi whisky do szklanki. Thom! Chodź tutaj! Pieprzony tchórz.

– Rhyme – rzekła ostro. – Musimy zbadać ślady.

– Do diabła ze śladami.

– Ileś ty wypił?

– Trumniarz dostał się do środka, nie? Lis w kurniku. Lis w kurniku.

– Mam filtr pełen materiału, pocisk, próbki jego krwi…

– Jego krwi? No, to sprawiedliwie. On ma mnóstwo naszej.

– Powinieneś cieszyć się jak dziecko z takich dowodów – ofuknęła go. – Przestań się nad sobą użalać i zabierajmy się do pracy.

Nie odpowiedział. Zauważyła, że jego zaczerwienione oczy spoglądają ponad jej ramieniem, na drzwi. Odwróciła się. Stała tam Percey Clay.

Rhyme natychmiast wbił wzrok w podłogę. Zamilkł.

Jasne, pomyślała Sachs. Nie chce wyjść na chama przed nową ukochaną.

Weszła do pokoju, przyglądając się zmienionemu Rhyme’owi.

– Lincoln, co się dzieje? – Sachs zobaczyła, że Percey towarzyszył Sellitto. Detektyw wszedł do sypialni.

– Trzy osoby zginęły, Lon. Trzy następne. Lis w kurniku.

– Lincoln – powiedziała stanowczo Sachs. – Przestań. Nie wstyd ci?

Błąd. Rhyme wlepił w nią zdumione spojrzenie.

– Nie wstyd mi. Wyglądam na zawstydzonego? Niech ktoś powie. Jestem zawstydzony? Czy ja, kurwa, wyglądam na zawstydzonego?

– Mamy…

– Gówno mamy! Koniec na dziś. Dosyć. Wystarczy. Pora się zwijać. Przegraliśmy bitwę i wycofujemy się za wzgórza. Idziesz z nami, Amelio? Chyba nie zostaniesz sama?

Wreszcie spojrzał na Percey.

– Co tu robisz? Miałaś jechać na Long Island.

– Chcę z tobą porozmawiać.

– Daj mi drinka – rzekł po chwili.

Percey zerknęła na Sachs, po czym podeszła do półki, nalała sobie i Rhyme’owi. Sachs posłała jej wściekłe spojrzenie; Percey zauważyła to, ale nie zareagowała.

– Oto kobieta z klasą – oznajmił Rhyme. – Ja zabijam jej partnera, ale mimo to się ze mną napije. Ty tego nie zrobiłaś, Sachs.