Выбрать главу

Nie miał jednak pojęcia, co ono znaczy.

Jedynym śladem, który mógł być pozostałością po bombie, były drobne fragmenty plastycznej beżowej substancji. Chromatograf gazowy sprzężony ze spektrometrem masowym określił ją jako C5H8.

– Izopren – zastanawiał się Cooper.

– Czyli co? – zapytała Sachs.

– Guma – wyjaśnił Rhyme.

– Są jeszcze kwasy tłuszczowe. Barwniki, talk.

– Jakieś utwardzacze? – spytał Rhyme. – Glina? Węglan magnezu? Tlenek cynku?

– Nic.

– Miękka guma. Na przykład lateks.

– I fragmenty kleju kauczukowego – dodał Cooper, oglądając próbkę pod mikroskopem. – Mam – oznajmił po chwili.

– Nie kpij, Mel – mruknął Rhyme.

– Ślady lutowania i małe kawałki plastyku wbitego w gumę. Czyli obwody scalone.

– Część zegara z bomby? – zastanawiała się głośno Sachs.

– Nie, przecież zegar był nienaruszony – przypomniał jej Rhyme.

Czuł, że są na tropie. Jeżeli była to jeszcze jedna część bomby, może natrafią na ślad źródła pochodzenia materiału wybuchowego albo innego składnika.

– Musimy mieć pewność, czy to element bomby, czy samolotu. Sachs, pojedziesz na lotnisko.

– Na…

– Do Mamaroneck. Znajdziesz Percey i powiesz jej, żeby ci dała próbki wszystkich rzeczy z lateksu, gumy albo obwodów scalonych, jakie są w brzuchu takiego samolotu, którym leciał Carney. W okolicy tego miejsca kadłuba, gdzie eksplodowała bomba. Mel, wyślij informację do federalnego spisu materiałów wybuchowych i sprawdź w wojskowym biurze śledczym – może jakiś materiał używany przez armię ma wodoodporną osłonę z lateksu. Może w ten sposób dotrzemy do źródła.

Cooper zaczął stukać w klawiaturę komputera, lecz Rhyme zauważył, że Sachs nie jest zadowolona ze swojego zadania.

– Chcesz, żebym z nią porozmawiała? – spytała. – Z Percey?

– Tak. Przecież mówiłem.

– Dobra. – Westchnęła. – W porządku.

– I nie mów jej takich rzeczy jak ostatnio. Musi z nami współpracować.

Rhyme nie miał pojęcia, dlaczego z taką złością nałożyła kamizelkę i wyszła bez pożegnania.

Rozdział dwudziesty dziewiąty

45 godzin – godzina trzydziesta pierwsza

Na lotnisku Mamaroneck Amelia Sachs zobaczyła przyczajonego pod hangarem Rolanda Bella. Wokół dużego budynku trzymało straż jeszcze sześciu ludzi. Przypuszczała, że snajperzy zajęli stanowiska w pobliżu.

Dojrzała kątem oka pagórek, obok którego padła wtedy na ziemię, chowając się przed ogniem. Z nieprzyjemnym uciskiem w żołądku przypomniała sobie zapach ziemi zmieszany ze słodkawą wonią prochu, które towarzyszyły jej, gdy strzelała do Trumniarza.

– Detektywie – zawołała do Bella.

– Hej. – Zerknął na nią przelotnie. Zaraz jednak wrócił do penetrowania lotniska. Jego beztroski sposób bycia Południowca zniknął bez śladu. Zmienił się. Sachs zdała sobie sprawę, że teraz coś ich oboje łączy. Oboje strzelali do Trumniarza i spudłowali.

Oboje znaleźli się też na linii ognia i przeżyli. Bell miał jednak więcej powodów do chwały. Zauważyła, że na jego kamizelce widnieją ślady po dwóch kulach, które odbiły się od Bella podczas ataku na dom. On twardo wytrzymał, nie chowając się przed ogniem.

– Gdzie Percey? – zapytała Sachs.

– W środku. Kończy naprawiać samolot.

– Sama?

– Chyba tak. To jest ktoś. Kto by przypuszczał, że taka, no, mało atrakcyjna kobieta może być tak intrygująca. Nie?

Och, nie, przestań.

– Jest tu ktoś jeszcze? Z firmy? – Wskazała biuro Hudson Air. W oknie paliło się światło.

– Percey prawie wszystkich wysłała do domu. Lada chwila ma tu przyjechać jeden gość – drugi pilot. W środku jest ktoś z obsługi naziemnej. Zdaje się, że musi dyżurować, kiedy leci jakiś samolot. Sprawdziłem go. Jest w porządku.

– Ona naprawdę chce lecieć? – spytała Sachs.

– Na to wygląda.

– Samolot był cały czas pilnowany?

– Od wczoraj. A ty co tu robisz?

– Potrzebuję paru próbek do analizy.

– Ten Rhyme to też jest ktoś.

– Mhm.

– Od dawna pracujecie razem?

– Zrobiliśmy kilka spraw – odrzekła wymijająco. – Zabrał mnie z wydziału spraw publicznych.

– Dobry uczynek. Słyszałem, że nieźle lutujesz.

– Nieźle co…?

– Strzelasz. Z broni krótkiej. Jesteś podobno w drużynie.

Tak i właśnie jestem w miejscu, gdzie odbyły się ostatnie zawody, pomyślała z goryczą.

– Taka zabawa w weekendy – mruknęła.

– Sam trochę strzelam z pistoletu, ale nawet gdy mam dobry dzień, z długiej lufy i pojedynczymi strzałami jestem w stanie trafić najwyżej z pięćdziesięciu, sześćdziesięciu jardów.

Była mu wdzięczna za te uwagi, ale domyśliła się, że próbuje ją pocieszyć po wczorajszej klęsce; w istocie słowa nic nie znaczyły.

– Lepiej pójdę pogadać z Percey.

– Śmiało.

Sachs pchnęła drzwi i znalazła się w przestronnym hangarze. Szła powoli, zaglądając do wszystkich miejsc, w których mógłby się ukryć Trumniarz. Przystanęła za wysokim rzędem pudeł; Percey jej nie widziała.

Kobieta stała na niskim rusztowaniu z dłońmi na biodrach i patrzyła na skomplikowaną sieć rurek i przewodów w otwartym silniku. Miała podwinięte rękawy i ręce powalane smarem. Pokiwała głową i sięgnęła do środka.

Sachs przyglądała się zafascynowana, jak jej ręce migają wśród mechanizmów, regulując, badając, dopasowując metal do metalu, dociskając poszczególne elementy dokładnie obliczonymi ruchami szczupłych dłoni. Zamontowała jakiś duży czerwony cylinder – pojemnik gaśniczy, jak się domyśliła Sachs – w ciągu dokładnie dziesięciu sekund.

Ale jedna część – wyglądała jak duża metalowa dętka – nie chciała się dopasować.

Percey zeszła z rusztowania, wybrała jakiś klucz nasadowy i wróciła na górę. Poluzowała śruby i usunęła jakąś część, by mieć lepszy dostęp i większe pole manewru, po czym ponownie spróbowała wcisnąć duży pierścień na miejsce.

Bezskutecznie.

Pchnęła, wykorzystując całą siłę ramienia. Pierścień nie przesunął się nawet o cal. Percey usunęła jeszcze jedną część, skrupulatnie układając każdą śrubę i śrubkę na plastykowej podstawce u swoich stóp. Jej twarz poczerwieniała z wysiłku, a pierś unosiła się gwałtownie. Nagle pierścień wyśliznął się jej z rąk, wyskakując ze swojego miejsca i zwalając Percey z rusztowania. Odwróciła się w locie, padając na ręce i kolana. Narzędzia i śruby, tak pieczołowicie ułożone na podstawce, rozsypały się na podłodze pod ogonem samolotu.

– Nie! – krzyknęła Percey. – Nie!

Sachs dała krok naprzód, by zobaczyć, czy nie zrobiła sobie krzywdy, lecz natychmiast zauważyła, że jej okrzyk nie ma nic wspólnego z bólem – Percey chwyciła wielki klucz i z wściekłością walnęła nim w posadzkę hangaru. Policjantka zatrzymała się w pół kroku i schowała za dużym kartonem.

– Nie, nie, nie – powtarzała Percey, tłukąc kluczem w gładki beton.

Sachs pozostała w ukryciu.

– Och, Ed… – Percey upuściła klucz. – Nie umiem tego sama zrobić. – Ciężko dysząc, zwinęła się w kłębek. – Ed… Ed… tak mi ciebie brakuje! – Leżała skulona na lśniącej podłodze jak kruchy liść i łkała.