Выбрать главу

– Mondale – rzekł Dellray z akcentem urodzonego w Connecticut właściciela ziemskiego o skórze białej jak lilia. – Tu agent Wilson, jesteśmy u Lincolna. (Nie „u Rhyme’a”. Trumniarz znał go jako „Lincolna”).

– Jak tam lotnisko?

– Ciągle zabezpieczone.

– To dobrze. Słuchaj, mam pytanie. Pracuje z nami tajny informator, Joe D’Oforio.

– To ten sam, który…

– Zgadza się.

– Pracujesz z nim?

– Tak – odrzekł Wilson alias Fred Dellray. – Trochę mułowaty, ale chętnie współpracuje. Musimy go odstawić do jego nory i z powrotem.

– Z powrotem, czyli dokąd? Do Lincolna?

– Zgadza się. Facet chce zabrać jakieś swoje rzeczy. Z tamtej starej stacji metra… W każdym razie nie chcemy organizować konwoju. Wystarczy jeden wóz. Dzwonię, bo potrzebujemy dobrego kierowcy. Miałeś kiedyś takiego niezłego faceta, nie?

– Kierowcę?

– No, przy sprawie Gambino?

– A, tak… Niech pomyślę.

Obaj świetnie odgrywali swoje role. Rhyme jak zwykle był pod wrażeniem zdolności aktorskich Dellraya. Facet był, kim chciał.

Agent „Mondale” – który zasługiwał na Oscara za rolę drugoplanową – powiedział:

– Przypomniałem sobie. Tony Glidden. Nie, Tommy. Taki blondyn, zgadza się?

– To ten. Chciałbym, żeby on jechał. Można go gdzieś złapać?

– Nie. Jest w Filadelfii. Wiesz, ta akcja z kupowaniem kradzionych aut.

– W Filadelfii. Niedobrze. Wyjeżdżamy za dwadzieścia minut. Dłużej nie możemy czekać. No dobra, sam pojadę. Ale Tommy…

– Umiał skurczybyk jeździć, nie? Potrafił zgubić ogon między dwoma skrzyżowaniami. Niesamowity gość.

– Szkoda, że go nie ma. No nic, dzięki, Mondale.

– Na razie.

Rhyme mrugnął, co było u niego dowodem najwyższego uznania. Dellray wyłączył telefon i głęboko odetchnął.

– Zobaczymy, zobaczymy.

Sellitto optymistycznie zauważył:

– Trzeci raz zarzucamy przynętę. Powinien wreszcie złapać.

Lincoln Rhyme nie wierzył, że zasada „do trzech razy sztuka” działa w przypadku Trumniarza, ale powiedział:

– Miejmy nadzieję.

Siedząc w ukradzionym samochodzie, Stephen Kall obserwował służbowy wóz, który zatrzymał się niedaleko stacji Jodiego.

Wysiedli z niego Jodie i dwóch umundurowanych gliniarzy, którzy badawczo przyglądali się okolicznym dachom. Jodie wpadł do metra i pięć minut później biegiem wrócił do samochodu z dwoma zawiniątkami pod pachą.

Stephen nie widział żadnej obstawy, żadnego samochodu z tyłu. Wóz z Jodiem włączył się do ruchu, a Stephen ruszył za nim, myśląc, że nie ma lepszego miejsca niż Manhattan, by śledzić kogoś i nie zostać zauważonym. Na pewno nie udałoby się to w Iowa albo Wirginii.

Nieoznakowany samochód przed nim jechał dość szybko, lecz Stephen też był niezłym kierowcą i nie tracił ich z oczu. Wóz zwolnił, kiedy znaleźli się w zachodniej części Central Parku i minęli dom przy Siedemdziesiątej którejś. Przed frontem stali dwaj ludzie w cywilu, ale na pewno byli glinami. Wymienili znak – zapewne „wszystko w porządku” – z kierowcą samochodu.

A więc to tutaj. Dom Lincolna Robaka.

Samochód pojechał dalej na północ. Stephen pokonał jeszcze pewien dystans, a potem gwałtownie zatrzymał się i wysiadł. Wziął pudło po gitarze i wbiegł między drzewa. Wiedział, że wokół mieszkania będą krążyć ludzie z rozpoznania, więc poruszał się dość szybko.

Jak jeleń, żołnierzu.

Tak jest.

Zniknął w wysokich krzewach i poczołgał się z powrotem w stronę domu. Znalazł sobie doskonałe stanowisko na kamiennym stopniu pod obsypanym pączkami bzem. Otworzył futerał. Samochód, w którym siedział Jodie, jechał teraz w kierunku południowym i nieoczekiwanie z piskiem opon zatrzymał się pod domniemanym domem Lincolna. Typowe gubienie ogona – zawrócił w gęstym ruchu i podjechał pod dom z drugiej strony.

Przyglądał się, jak dwaj gliniarze wysiadają, rozglądają się i ruszają chodnikiem, eskortując przestraszonego Jodiego.

Stephen zdjął osłony lunety i ostrożnie ustawił celownik na plecach zdrajcy.

Nagle przed domem przemknął jakiś czarny samochód i przeraził Jodiego. Włóczęga otworzył szeroko oczy, wyrwał się gliniarzom i wbiegł w alejkę biegnącą wzdłuż domu.

Eskorta odwróciła się na pięcie z dłońmi na pistoletach, patrząc za samochodem, którego tak przestraszył się bezdomny. Policjanci zobaczyli, że w środku siedzą cztery latynoskie dziewczyny, więc uznali, że to fałszywy alarm. Wybuchnęli śmiechem. Jeden z nich zawołał Jodiego.

Ale Stephena w tej chwili nie interesował chudy włóczęga. Nie mógł zlikwidować i Robaka, i Jodiego, a teraz musiał zabić Lincolna. Czuł smak tego pragnienia. Dojmującego jak głód, jak chęć wyszorowania rąk.

Strzelić do twarzy w oknie, zabić Robaka.

Muszę, muszę, muszę…

Przez celownik obserwował okna budynku. I nagle – jest. Lincoln Robak!

Przez całe ciało Stephena przebiegł dreszcz.

Jak elektryczny prąd, który poczuł, dotknąwszy nogi Jodiego… tylko że tysiąc razy mocniejszy. Stephen wstrzymał oddech.

Wcale się nie zdziwił, że Robak jest kaleką. Właściwie od razu się domyślił, że ten przystojny mężczyzna siedzący w wyposażonym w silnik wózku inwalidzkim musi być Lincolnem. Stephen wiedział, że wytropić mógł go jedynie ktoś wyjątkowy. Ktoś, kogo zbytnio nie obchodziła codzienność. Dla kogo najważniejszy jest umysł.

Robaki mogły obłazić Lincolna cały dzień i nawet by tego nie poczuł. Mogłyby wpełznąć mu pod skórę i nic by o tym nie wiedział. Był odporny. Za tę niewrażliwość Stephen nienawidził go jeszcze bardziej.

A więc twarz w oknie podczas akcji w Alexandrii… nie należała do Lincolna.

Może jednak należała?

Przestań o tym myśleć! Przestań! Inaczej robaki cię wykończą.

W magazynku były pociski rozpryskowe. Załadował jeden i ponownie obejrzał pokój.

Lincoln Robak z kimś rozmawiał. Stephen nie widział osoby. Pokój wyglądał na jakieś laboratorium – zobaczył komputer i różne urządzenia.

Stephen owinął pas dookoła ręki i przywarł policzkiem do kolby. Nastał chłodny, wilgotny wieczór. Powietrze było ciężkie; z łatwością mogło utrzymać pocisk. Nie trzeba nawet korygować; cel w odległości zaledwie osiemdziesięciu jardów. Odbezpieczyć, oddychać, oddychać…

Strzał w głowę. Stąd będzie łatwo.

Oddychać…

Wdech, wydech, wdech, wydech.

Skupił nitki celownika na uchu Lincolna Robaka, który patrzył w ekran monitora.

Palec począł wolniutko naciskać spust.

Oddychać. To jak seks, jak szczytowanie, jak dotknięcie naprężonej skóry…

Mocniej.

Mocniej.

Nagle Stephen coś dostrzegł.

Niewyraźnie – drobną nierówność na rękawie Lincolna Robaka. Ale to nie była fałdka. To było zniekształcenie.

Rozluźnił palec wskazujący i przez chwilę uważnie przyglądał się temu obrazowi przez lunetę. Stephen zwiększył rozdzielczość celownika Redfield. Spojrzał na litery na monitorze komputera. Były odwrócone.

Lustro! Patrzył w lustro.

Następna pułapka!

Stephen zamknął oczy. Mało brakowało, żeby zdradził swoje stanowisko. Skulił się; robaki go dusiły, dławił się nimi. Rozejrzał się ostrożnie. Wiedział, że w parku musi być kilkunastu ludzi z czułymi mikrofonami, czekających, aż padnie strzał, żeby go natychmiast zlokalizować. Namierzą go celownikami M-16 i rozniosą ogniem krzyżowym.

Nie będzie mowy o kapitulacji. Zabiją go, bo taki mają rozkaz.

Szybko, lecz bezszelestnie drżącymi rękami zdjął lunetę i razem z bronią odłożył do futerału po gitarze. Powstrzymywał mdłości.