Выбрать главу

– Sytuacja wygląda tak. Nadchodzi front wysokiego ciśnienia. Zanim zbliżymy się do pasa, bomba może odczytać wysokość jako mniejszą niż pięć tysięcy stóp. Może wybuchnąć, kiedy będziemy pięćdziesiąt, sto stóp nad ziemią.

– Aha. – Spokojnie skinął głową. – Aha.

– Klapy nie działają, więc będziemy lądować z dużą szybkością, jakieś dwieście mil na godzinę. Jeżeli będzie wybuch, stracimy kontrolę nad sterami i rozbijemy się. Nie powinno być dużo ognia, bo zbiorniki są puste. A w zależności od tego, co przed nami będzie, może nami nieźle rzucać, zanim zaczniemy spadać. Nic tu nie poradzisz, więc przypnij się mocno pasami i spuść głowę najniżej, jak możesz.

– Dobra – powiedział, kiwając głową i spoglądając przez okno.

Zerknęła na jego twarz.

– Mogę cię o coś zapytać, Roland?

– Jasne.

– To nie jest twój pierwszy lot samolotem, co?

Westchnął.

– Wiesz, jak się od urodzenia mieszka w Karolinie Północnej, nie ma wielu okazji do podróżowania. A do Nowego Jorku… pociągi są bardzo wygodne. – Przerwał. – Właściwie nigdy nie wjechałem wyżej niż windą na ostatnie piętro wieżowca.

– Tu jest zupełnie inaczej.

Ścisnął ją za ramię i szepnął:

– Nie spatałasz. – Po czym wrócił na swoje miejsce.

– Dobra – powiedziała Percey, przeglądając w „Przewodniku lotniczym” informacje na temat lotniska Denver. – Brad, będziemy mieli nocne lądowanie z widocznością ziemi na lewym pasie dwadzieścia osiem. Ja dowodzę. Opuścisz ręcznie podwozie i będziesz podawać prędkość spadku, odległość do pasa, wysokość – prawdziwą wysokość nad ziemią, nie nad poziomem morza – i prędkość. – Myślała, o czym jeszcze powiedzieć. Silniki i klapy nie działały, nie działały hamulce aerodynamiczne. Nic więcej nie przychodziło jej do głowy; był to najkrótszy instruktaż przed lądowaniem w ciągu jej lotniczej kariery. – Ostatnia rzecz. Kiedy się już zatrzymamy, spieprzaj stąd, ile sił w nogach.

– Dziesięć mil do pasa – powiedział Brad. – Prędkość dwieście węzłów. Wysokość dziewięć tysięcy stóp. Trzeba zmniejszyć prędkość opadania.

Pociągnęła wolant steru i prędkość znacznie zmalała. Drążek znów zaczął wibrować. Jeśli przekroczą teraz kąt krytyczny, koniec.

Naprzód.

Dziewięć mil… Osiem…

Pociła się jak mysz. Otarła twarz. Między kciukami i palcami wskazującymi zrobiły się jej pęcherze.

Siedem… Sześć…

– Pięć mil do lądowania, cztery i pół tysiąca stóp. Prędkość dwieście dziesięć węzłów.

– Podwozie w dół – rozkazała Percey.

Brad zaczął kręcić kołem, które opuszczało ciężkie podwozie. Wprawdzie pomagała mu siła grawitacji, ale był to spory wysiłek. Mimo to nie odrywał oczu od wskaźników, recytując ze spokojem księgowego, który odczytuje cyfry z zestawienia bilansowego:

– Cztery mile do lądowania, trzy tysiące dziewięćset stóp…

Percey zmagała się z różnicą ciśnień na mniejszej wysokości i silnym wiatrem.

– Podwozie w dole – zawołał zdyszanym głosem Brad.

Prędkość spadła do stu osiemdziesięciu węzłów – około dwustu mil na godzinę. Nadal lecieli za szybko. O wiele za szybko. Bez odwracaczy ciągu zaryją w beton i staną w ogniu nawet na najdłuższym pasie startowym.

– Denver, jakie ciśnienie?

– Trzydzieści koma dziewięćdziesiąt osiem – odparł niewzruszony głos kontrolera.

Rośnie. Ciągle rośnie.

Nabrała głęboko powietrza. Według bomby pas startowy był położony niecałe pięć tysięcy stóp nad poziomem morza. Z jaką dokładnością Trumniarz skonstruował zapalnik?

– Podwozie opuszczone. Prędkość spadku dwa tysiące sześćset. Czyli pionowa prędkość około trzydziestu ośmiu mil na godzinę.

– Opadamy za szybko, Percey – zawołał Brad. – Walniemy jakieś sto jardów przed światłami. Może dwieście.

Kontrola też to zauważyła.

– „Foxtrot Bravo”, musisz nabrać trochę wysokości. Podchodzisz za nisko.

Znowu za stery. Prędkość zmalała. Niebezpieczeństwo przeciągnięcia. Stery naprzód.

– Dwie i pół mili do lądowania, wysokość tysiąc dziewięćset stóp.

– Za nisko, „Foxtrot Bravo”! – ostrzegł ponownie kontroler lotów.

Spojrzała przed siebie, poza srebrny nos samolotu. Zobaczyła wszystkie światła – stroboskopowe światła podchodzenia do lądowania, mrugające do nich zachęcająco, niebieskie punkciki wyznaczające drogę do kołowania, pomarańczowoczerwone pasa startowego… I światła, jakich Percey nigdy nie widziała przy podchodzeniu. Setki błyskających białych i czerwonych lamp. Wszystkie wozy ratownicze.

Wszędzie światła.

Wszystkie gwiazdy wieczoru…

– Ciągle nisko – powiedział Brad. – Uderzymy o ziemię dwieście jardów za blisko.

Pociły się jej ręce. Wyciągnięta do przodu, Percey znów pomyślała o Lincolnie Rhymie, przypiętym do wózka i pochylającym w przód głowę, kiedy przyglądał się czemuś na monitorze komputera.

– Za nisko, „Foxtrot Bravo” – powtórzyła kontrola. – Wysyłam wozy ratownicze przed pas startowy.

– Nie zgadzam się – odparła niewzruszenie Percey.

– Wysokość tysiąc trzysta. Półtorej mili do lądowania.

Mamy trzydzieści sekund! Co mam robić?

Ed? Powiedz… Brit? Niech mi ktoś powie…

Gdzie moja małpia zręczność? Co mam, do cholery, zrobić?!

Wyjrzała przez okno kabiny. W blasku księżyca dostrzegła miasteczka i przedmieścia, jakieś pola, a po lewej rozciągała się szeroka połać pustyni.

Kolorado to stan pustynny… No jasne!

Nieoczekiwanie wykonała ostry przechył w lewo.

Zaskoczony Brad, nie wiedząc, co robi Percey, zawołał:

– Prędkość spadku trzy dwieście, wysokość tysiąc stóp, dziewięćset, osiemset pięćdziesiąt…

Przechył samolotu bez silników kosztuje błyskawiczną utratę wysokości.

– „Foxtrot Bravo”, nie skręcaj – krzyknął kontroler. – Powtarzam, nie skręcaj! Masz za małą wysokość.

Nad pasem pustyni wyrównała lot.

Brad zaśmiał się krótko.

– Wysokość stała…Wysokość rośnie, mamy dziewięćset stóp, tysiąc, tysiąc dwieście. Tysiąc trzysta… Nic nie rozumiem.

– Ciepły prąd powietrza – wyjaśniła. – W ciągu dnia pustynia absorbuje ciepło, a w nocy oddaje.

Kontrola w Denver też się tego domyśliła.

– Dobrze, „Foxtrot Bravo”! Dobrze. Zyskaliście jakieś trzysta jardów przy lądowaniu. Kurs prawo dwieście dziewięćdziesiąt, teraz lewo dwieście osiemdziesiąt. Dobrze. Jesteś na kursie. Słuchaj, „Foxtrot Bravo”, jeżeli chcesz skasować światła podchodzenia, wal prosto przed siebie.

– Dzięki za propozycję, Denver, ale chyba siądę tysiąc za numerami.

– Też może być.

Mieli następny kłopot. Wprawdzie mogli już dolecieć do pasa, lecz wciąż lecieli za szybko. Przydałyby się klapy, których zadaniem była redukcja prędkości przy lądowaniu. Normalna prędkość leara 35A z wyłączonymi silnikami wynosiła sto dziesięć mil na godzinę. Bez klap zbliżała się do stu osiemdziesięciu. Przy takiej szybkości nawet pas startowy długości dwóch mil byłby za krótki.

Percey zastosowała więc ślizg boczny.

Jest to prosty manewr, wykorzystywany podczas lądowania przy silnych bocznych wiatrach w małym prywatnym samolocie. Przechyla się maszynę w lewo, naciskając równocześnie prawy pedał sterowania kierunkowego, dzięki czemu samolot znacznie zwalnia. Percey nie wiedziała, czy ktoś przed nią używał tej techniki w siedmiotonowym odrzutowcu, lecz nic innego nie przyszło jej do głowy.

– Potrzebuję twojej pomocy – powiedziała do Brada, łapiąc z trudem powietrze i czując ból przeszywający jej otartą skórę na dłoniach. Brad też złapał za wolant i nadepnął na pedały. Samolot zwolnił, choć niebezpiecznie przechylił się w lewo.