Выбрать главу

Percey zdołała go wyprostować, zanim zetknął się z pasem. Nadzieja w niej odżyła.

– Prędkość lotu? – zawołała.

– Sto pięćdziesiąt węzłów.

– Wygląda to nieźle, „Foxtrot Bravo”.

– Dwieście jardów do pasa startowego, wysokość dwieście osiemdziesiąt stóp – rzekł Brad. – Światła podejścia na godzinie dwunastej.

– Prędkość spadku? – zapytała.

– Dwa sześćset.

Za szybko. Lądowanie przy takiej prędkości opadania mogło zniszczyć podwozie. A także groziło detonacją bomby.

Przed sobą zobaczyła błyskające światła podejścia, kierujące ich naprzód…

W dół, w dół…

Gdy pędzili w kierunku rusztowania ze światłami, Percey krzyknęła:

– Przejmuję samolot!

Brad puścił wolant steru.

Percey wyprostowała leara z bocznego przechyłu i zadarła nos. Samolot pięknie uniósł przód i chwycił wiatr, zatrzymując karkołomny spadek tuż nad numerami na początku pasa.

Chwycił wiatr tak dobrze, że nie chciał siąść.

Lżejszy bez paliwa samolot mknął naprzód w gęstym powietrzu, ani myśląc o lądowaniu.

Zerknęła na żółte i zielone wozy ratownicze, rozstawione po obu stronach pasa.

Tysiąc stóp za numerami nadal wisieli trzydzieści stóp nad betonem.

Chwilę później byli już dwa tysiące za numerami. Potem trzy.

Do diabła, niech coś ją w końcu posadzi na ziemi!

Percey pchnęła ster naprzód. Nos samolotu opadł niebezpiecznie, więc szarpnęła z powrotem wolant. Srebrny ptak zadrżał, po czym miękko osiadł na betonie. Było to najłagodniejsze lądowanie w jej karierze.

– Hamulce do dechy!

Percey i Brad równocześnie wdusili pedały, słysząc pisk klocków hamulcowych i czując gwałtowne wibracje. Kabina wypełniła się dymem.

Byli już w połowie długości pasa, lecz nadał pędzili z szybkością stu mil na godzinę.

Trawa, pomyślała Percey. Jeżeli będzie trzeba, skręcę na trawę. Zniszczę podwozie, ale przynajmniej uratuję ładunek…

Siedemdziesiąt, sześćdziesiąt…

– Alarm pożarowy, prawe koło – zameldował Brad. A potem: – Alarm pożarowy, przednie koło.

Mam to gdzieś, pomyślała i naparła na pedały całym ciężarem ciała.

Learem zaczęło rzucać na boki i trząść. Percey skontrowała, skręcając przednie koło. Do kabiny wdarło się jeszcze więcej dymu.

Sześćdziesiąt mil na godzinę, pięćdziesiąt, czterdzieści…

– Drzwi – zawołała do Bella.

W ułamku sekundy detektyw był przy drzwiach, wypychając je na zewnątrz; zmieniły się w schodki.

Z kilku miejsc jechały w ich kierunku wozy strażackie.

Z przeraźliwym jękiem dymiących hamulców lear N695FB zatrzymał się dziesięć stóp przed końcem pasa.

Najpierw w kabinie rozległ się głos Bella:

– Dobra, Percey, uciekaj! Ruszaj się.

– Muszę…

– Teraz ja dowodzę! – krzyknął detektyw. – Jak trzeba będzie, wywlokę cię stąd siłą. A teraz spadaj.

Bell wypchnął ją i Brada za drzwi, potem sam zeskoczył na beton, odciągając ich od samolotu. Zawołał do strażaków, którzy zaczęli oblewać pianą wnęki kół:

– Na pokładzie jest bomba, może w każdej chwili wybuchnąć. W silniku. Nie zbliżajcie się.

Obserwując tłum strażaków i ratowników otaczających samolot, trzymał w dłoni jeden ze swoich pistoletów. Percey wcześniej uważała, że Bell zachowuje się czasem jak stuknięty paranoik, lecz zdążyła od tego czasu zmienić zdanie.

Przystanęli w odległości stu stóp od samolotu. Na pasie zatrzymał się wóz oddziału pirotechników policji Denver. Bell przywołał ich gestem.

Z samochodu wysiadł chudy, wysoki gliniarz o wyglądzie kowboja i podszedł do Bella. Pokazali sobie nawzajem legitymacje, po czym Bell wyjaśnił mu, gdzie ich zdaniem może znajdować się bomba.

– Czyli – rzekł gliniarz z Denver – nie jesteście pewni, że bomba jest na pokładzie.

– Nie. Nie na sto procent.

Jednak gdy Percey spojrzała na „Foxtrota Bravo” – na jego piękne srebrne poszycie, zbryzgane teraz pianą i lśniące w blasku reflektorów – rozległ się ogłuszający huk. Wszyscy poza Percey i Bellem padli na ziemię w momencie, gdy tylna połowa samolotu rozpadła się, a w niebo wzbił się potężny słup płomieni i kawałków metalu.

– Och – powiedziała bez tchu Percey, zakrywając dłonią usta.

W zbiornikach oczywiście nie było paliwa, lecz wnętrze samolotu – siedzenia, przewody, wykładzinę, plastykowe elementy i cenny ładunek – trawił wielki ogień. Strażacy zaczekali na dogodniejszą chwilę, po czym ruszyli naprzód, bezsensownie zalewając metalowe szczątki strumieniami śnieżnej piany.

5

DANSE MACABRE

Spoglądając w górę, dostrzegłem spadającą kropkę, która zbliżając się, przybierała kształt odwróconego serca – nurkującego ptaka. Spadał przez pół mili w przezroczystym jesiennym powietrzu, a jego wrzask zmieszany z gwizdem wiatru przerodził się w dźwięk, jakiego nie wydaje żadne ziemskie stworzenie. W ostatniej chwili ptak zrównał swój lot z torem lotu przepiórki i rzucił się na nią. Towarzyszyło temu głośne „plask”, jak gdyby pocisk dużego kalibru rozerwał ciało.

„Sokoły moja pasja”

Stephen Bodio

Rozdział trzydziesty piąty

45 godzin – godzina czterdziesta druga

Rhyme zauważył, że minęła już trzecia nad ranem. Percey Clay leciała z powrotem na Wschodnie Wybrzeże odrzutowcem FBI i za parę godzin miała się stawić przed sądem przysięgłych.

A Rhyme nadal nie miał pojęcia, gdzie może być Tańczący Trumniarz, co planuje, za kogo teraz się przebierze.

Zadzwonił telefon Sellitta. Detektyw słuchał wiadomości ze zmarszczonym czołem.

– Jezu. Trumniarz sprzątnął następną osobę. Znaleźli ciało w stanie uniemożliwiającym identyfikację, w tunelu w Central Parku. Niedaleko Piątej Alei.

– W ogóle nie da się ustalić tożsamości?

– Zdaje się, że wyczyścił go zupełnie. Odciął ręce, usunął zęby, szczękę, zdjął ubranie. Wiadomo tylko, że to był biały mężczyzna. Młody, w okolicach trzydziestki. – Detektyw zamilkł, słuchając dalej. – Nie był włóczęgą – zameldował. – Czysty, w dobrej formie. Nieźle zbudowany. Haumann uważa, że to jakiś yuppie z East Side.

– No dobra – powiedział Rhyme. – Niech go tu przywiozą. Sam chcę mu się przyjrzeć.

– Ciału?

– Zgadza się.

– Dobrze.

– A więc Trumniarz ma nową tożsamość – rzekł ze złością Rhyme i zamyślił się. – O co tym razem, do cholery, chodzi? Co planuje?

Westchnął, spoglądając za okno. Po chwili powiedział do Dellraya:

– Fred, w którym domu teraz ich umieścicie?

– Zastanawiałem się nad tym – odrzekł agent. – I wydaje mi się…

– W naszym – odezwał się nowy głos.

Wszyscy spojrzeli na stojącego w drzwiach krępego mężczyznę.

– W naszym bezpiecznym domu – powiedział Reggie Eliopolos. – Przejmujemy świadka.

– Ale jeżeli nie macie… – zaczął Rhyme.

Prokurator pomachał papierkiem, zbyt szybko, by Rhyme mógł przeczytać, lecz wszyscy już wiedzieli, że ma oficjalny rozkaz o areszcie prewencyjnym.

– To niedobry pomysł – powiedział Rhyme.

– Lepszy niż pańskie pomysły, przez które ostatni świadek kilka razy otarł się o śmierć.

Sachs z gniewem postąpiła krok naprzód, ale Rhyme pokręcił głową.