– Posłuchajcie – poleciła Galina. – Czy to nie szum wodospadu?
Słuchali. Dudnienie i daleki ryk stały się głośniejsze.
– To nie rzeka – stwierdził Jakow. – To… Jakieś urządzenie.
– Elektrownia wodna.
– Patrzcie, tam jest – powiedział Fiodor i wskazał polanę przed nimi. Drzewa odsunęły się od ścieżki, odsłaniając jakąś niewiarygodnie wielką konstrukcję, szarą i niską, niewątpliwie będącą dziełem ludzkich rąk. Wyglądała jak porzucona budowa, z nieregularnymi płaszczyznami i sterczącymi kominami, miejscami okryta płótnem żaglowym, jakby dla ochrony przed deszczem.
Ostrożnie zbliżyli się do budowli, która w szarym podziemnym świetle wydawała się wyjątkowo martwa. Ruszyli wokół podstawy, wypatrując ludzi. Konstrukcja drżała z jakiejś wewnętrznej udręki, bucząc tak głośno, że musieli wrzeszczeć na całe gardło, żeby się wzajemnie słyszeć. Na szczęście niewiele mieli do powiedzenia, ograniczając się do okrzyków zdumienia.
Ściany były popękane ze starości i w rysach rosły grube źdźbła białej trawy; w wyjątkowo dużej szczelinie zagnieździł się czarny krzak, a jego korzenie, grube niczym liny, kruszyły cement, próbując dosięgnąć ziemi.
Galina okrążała fundament, płótno żaglowe łopotało jej nad głową jak para leniwych skrzydeł. W pewnej chwili oderwała wzrok od budowli i natychmiast przywołała swoich towarzyszy. W cieniach mruczącego monstrum, dotąd ukryte przed ich wzrokiem, leżało miasto – pierwsze drewniane zabudowania i chodniki zaczynały się ledwie sto metrów dalej. Co ważniejsze, na ulicach byli ludzie.
Weszli do miasta. Z początku Galina myślała, że natknęli się na tajne podziemne więzienie, ale ludzie wydawali się zbyt dobrze odżywieni i brakowało im tego nawiedzonego wyrazu oczu, jaki zawsze kojarzyła z więźniami politycznymi.
Z wyjątkiem jednego mężczyzny. Stary, z zapadniętymi policzkami, ubrany w grubą kurtkę z płótna żaglowego, zatrzymał się pośrodku wąskiej ulicy. Jego głęboko osadzone oczy pochwyciły jej spojrzenie.
– Nowi? – Zapytał niskim, dudniącym głosem. Galina chciała odpowiedzieć, ale Jakow ją ubiegł:
– Tak. Szukamy zaginionych…
– Mojej siostry – wtrąciła szybko.
– Tak. Ludzie przemieniają się w ptaki, wiecie coś o tym? Starzec przeżuł powietrze w bezzębnych ustach.
– Ptaki – mruknął. – Nic mi o nich nie wiadomo. Nazywam się Sowin. Mogę was oprowadzić. – Popatrzył na Galinę i towarzyszących jej mężczyzn, jakby ich oceniał. – Dziwne, ostatnio nie widujemy tu młodych.
– Tu? – Podchwycił Jakow.
Starzec niejasno machnął ręką.
– Tak, tu. A gdzieżby, kurwa, indziej? Jesteś pod ziemią, to wszystko, co trzeba wiedzieć. Jak powiedziałem, ostatnio zjawia się tu niewielu młodych; jestem naprawdę zaskoczony.
– Dlaczego? – Zapytała Galina.
– Zawsze przybywa ich więcej, gdy na powierzchni następują zmiany. Słyszałem, że w latach trzydziestych i czterdziestych przyjmowaliśmy uciekinierów całymi stadami. W sześćdziesiątych trochę się polepszyło, ale w siedemdziesiątych i osiemdziesiątych napływali ciągłym strumieniem. Zakładaliśmy się, o ile ruch wzrośnie za dziewięćdziesiątych, biorąc pod uwagę cały ten popieprzony obłęd, jaki panował na górze. Ale nic, wyobraźcie sobie.
– A co z ptakami? – Zapytał Jakow.
– To jakaś błędna magia i naprawdę niewiele mi o tym wiadomo. Nie obchodzi mnie to gówno, jestem naukowcem.
– Wobec tego, kogo możemy zapytać? – Zapytała Galina.
Sowin strzyknął śmierdzącą, brązową śliną.
– Pytajcie Davida Michaelowicza, właściciela karczmy. Sprzedaje gorzałę wszystkim, nawet odmieńcom.
Galina odwróciła się w stronę Jakowa, żeby zapytać, kim według niego mogą być ci odmieńcy, ale zaskoczyła ją nagła zmiana w jego zachowaniu. Wciąż przełykał ślinę, jakby ość utkwiła mu w gardle.
– Dziwne nazwisko – wydukał w końcu. Głos miał zduszony, nienaturalnie spokojny.
– Tak – przyznał Sowin. – Nazywa się Richards, naturalizowany Anglik. Niewielu tu cudzoziemców, ale paru się znajdzie. Mieszkał w Moskwie, pracował jako spiker radiowy czy coś takiego. Głupi dupek przyjechał w trzydziestym siódmym, żeby budować komunizm, niech go licho. Zgadujcie, do trzech razy sztuka, ile czasu minęło, nim został oskarżony o szpiegostwo?
– Czysty idiotyzm – skomentował Fiodor.
– Tak – zgodził się Sowin. – A jednak człowiek miał ideały, i za to trzeba go podziwiać.
– On nie żyje – powiedział Jakow nagle. – Martwy i pogrzebany.
– Tak jak my wszyscy, w pewnym sensie. Jesteśmy pod ziemią.
– Znasz go? – Szepnęła Galina do Jakowa.
Jakow skinął głową, wciąż przełykając nieistniejącą ość. Jego jabłko Adama podskakiwało jak nakręcone.
– To mój dziadek, jak myślę.
– No to chodźmy – zarządził Sowin, ruszając z wielką prędkością i zdecydowaniem w głąb bocznej ulicy. Jego ciężkie wojskowe buty klekotały na drewnianym chodniku jak kopyta szarżującego konia kawaleryjskiego. Dopiero wtedy Galina zauważyła, że Sowin wyraźnie utyka, co jednak nie umniejszało zwinności jego ruchów.
Pomyślała, że miasto wygląda zaskakująco normalnie, jeśli przymknąć oko na jarzące się, płaczące drzewa i budynki zaprojektowane raczej przez fantazję niż zdrowy konstrukcyjny rozsądek. Z domów, kokieteryjnie ukrytych za dzikim gąszczem chwastów i jeżyn, mrugały do niej ciepłe maślane oczy okien, każde innego rozmiaru.
– Macie elektryczność? – Zapytała Sowina.
– Oczywiście. A co tu, kurwa, według ciebie mamy średniowiecze? – Znów splunął. Spod desek chodnika wybiegło coś małego, niebieskiego i kościstego, by pierzastym językiem zlizać do czysta brązową, gęstą ślinę. – Mamy elektryczność – mówił Sowin. – Musieliście po drodze minąć naszą elektrownię.
Galina wspomniała monstrum z betonu i płótna żaglowego.
– A więc to było to. Na czym pracuje?
– Na wszystkim, co spada z powierzchni. Mniejsza z tym, chodźmy pogadać z Davidem Michaelowiczem.
Przystanął przed niskim brązowym budynkiem, rozpostartym jak wielka rozgwiazda; jedno z ramion wystawało na ulicę, zatrzymując przechodniów. Na budynku wisiał szyld z lapidarnym napisem wymalowanym jaskrawożółtą farbą. „Karczma", oznajmiał światu po rosyjsku i angielsku.
– Wchodźcie – powiedział Sowin. – Nie krępujcie się. Tu jest jak w pierdolonej Casablance, tylko więcej piwa i mniej muzyki, bezsensownej gadaniny i innego szajsu.
Galina pomyślała, że naukowiec Sowin strasznie się wyraża, ale podeszła z nim do ciężkich drzwi. Na progu odwróciła się i szepnęła do Jakowa:
– Wszystko będzie dobrze.
– Wiem – odparł. – Tylko… Nie znałem nawet ojca, a teraz jestem tutaj i zaraz zostanę przedstawiony dziadkowi, który nie żyje od pięćdziesięciu lat. Moja mama co tydzień chodzi na jego grób.
Galina szukała słów, ale nie znalazła nic stosownego do powiedzenia. Weszła za Sowinem, ostrożnie stąpając po dywanie z trocin.
Zobaczyła drewniane stoły i stołki, częściowo zajęte przez klientów, którzy pili i rozmawiali cicho. Pomyślała, że lokal wygląda jak angielski pub, wymyślony na podstawie paru pirackich filmów i powieści Dickensa.
Na niskim barze, pokrytym skomplikowanym fraktalowym wzorem okrągłych śladów szklanek, stała imponująca bateria butelek o różnych kształtach i rozmiarach, opatrzonych nalepkami własnej roboty. Na starannie opisanych etykietkach widniały proste, ale pełne ekspresji rysunki wykonane tuszem.
Mężczyzna za barem wyglądał młodo, nie więcej niż na trzydzieści pięć lat. Na jego muskularnych przedramionach lśniły kropelki wody po niedawnym zmywaniu naczyń. Wytarł ręce w ręcznik zatknięty za pasek i uśmiechnął się do Galiny. Miał szczupłą twarz, a jego oczy patrzyły czujnie na nowych gości przez okrągłe okulary w drucianych oprawkach, osadzone na długim wklęsłym nosie. Skinął głową do Galiny i uśmiechnął się szerzej, pokazując białe nierówne zęby.