– Jakie to było słowo? – Zapytał Jakow. Nagle musiał poznać słowo, które ich połączyło, nagle stało się to bardzo ważne.
– Rondel – odparł David. – Wiem, mało romantyczne, ale naprawdę trudne.
Była wiosna, gdy rozmawiali po raz pierwszy; na początku lata codziennie widywali się w autobusie. Jesienią się pobrali.
Tania zachowała nazwisko panieńskie. David był na tyle postępowy, że nie miał nic przeciw temu, ale się zastanawiał, bo z pewnością przeczyło to tradycji. W końcu zapytał.
Popatrzyła na niego ze śmiertelną powagą w ciemnych oczach.
– Zrozum, Davidzie. To nie jest bezpieczny czas dla cudzoziemców. On (nigdy nie wypowiadała nazwiska Stalina, albo z niekłamanego strachu, albo z przesądnej niechęci do nazywania sił zła po imieniu, żeby ich nie przyciągnąć) jest obłąkany. Czy wiesz, ilu ludzi znika każdego dnia? Czy wiesz, że jesteś podejrzany tylko dlatego, że jesteś cudzoziemcem?
– Przecież jestem komunistą.
– Jesteś głupcem – poprawiła. – Jeśli chcesz, przyjmę twoje nazwisko. Ale musisz wiedzieć, że jednakowe nazwisko zwykle oznacza jednakowy los.
– Myślałem, że jesteś gotowa oddać za mnie życie – zażartował.
Jej twarz pozostała poważna i nie był pewien, czy zrozumiała.
– Nie. Obiecałabym ci, że to zrobię, gdyby nie ryzyko, że obietnica się spełni.
Nie mógł osądzić, czy teraz ona nie żartuje.
Przeniósł się do jej mieszkania, dzielonego z niechlujnym mężczyzną w średnim wieku, który ciągle mamrotał do siebie i zostawiał brudne rondle we wspólnej kuchni. Tania ani razu nie powiedziała mu słowa, David jednak był mniej wyrozumiały.
– Sprzątaj po sobie, proszę – powiedział sąsiadowi w swoim najlepszym rosyjskim.
Mężczyzna skrzywił się gniewnie i burknął coś pod nosem.
– Robię, co chcę – oświadczył głośno, wychodząc z kuchni. – Jeszcze raz narób smrodu, a dopilnuję, żebyś zniknął.
David opowiedział Tani o zdarzeniu, ale zamiast śmiechu ze stukniętego sąsiada, usłyszał płacz. Siedziała na łóżku z niklowanym wezgłowiem, zasłanym kołdrą matki, i płakała.
– Davidzie, musisz zrozumieć. Musisz być miły dla ludzi. Nie możesz mieć ani jednego wroga.
– Dlaczego?
– Bo jesteś cudzoziemcem. On dał władzę najgorszym ludziom, czy ty nie pojmujesz? Jesteś za dobry, żeby podłożyć komuś świnię, i myślisz, że wszyscy inni są tacy sami. Nawet Rosjanie zwracają się jeden przeciw drugiemu, ale mając ciebie… Może powinniśmy wyjechać do mojej ciotki, do Sierpuchowa. Na prowincji łatwiej się ukryć.
David nie miał ochoty się ukrywać. Niedługo później dowiedział się, że angielskojęzyczna gazeta szuka korespondentów; złożył podanie i dostał pracę dzięki temu, że umiał czytać i pisać po angielsku. Ku jego zaskoczeniu, nie było wielu chętnych na to stanowisko, i musiał przyznać, że paranoja żony wydaje się powszechna. Co gorsza, uczucie zimna w dołku mówiło mu, że Tania ma rację.
Była zima, gdy po niego przyszli. Pracował w biurze do późna i na ulicę kładły się długie niebieskie cienie z latarni, gdy wracał do domu. Z przystanku autobusowego miał ledwie pięć minut drogi, ale tego dnia było tak zimno, że przyśpieszył kroku i tarł uszy. Ulicę obrzeżały zaspy, głębokie fioletowe cienie akcentowały ich delikatne błękity, a okna w blokach jarzyły się żółtym ciepłem.
Dwóch mężczyzn czekało przy wejściu. Nie zwróciłby na nich uwagi, gdyby nie niedopałki w brudnym, zdeptanym śniegu – stali tam jakiś czas. Potem spostrzegł czarne trencze i czarny samochód bez tablic, stojący na jałowym biegu przy krawężniku. Serce zamarło mu w piersi i zapomniał o zimnie. Miał dość przytomności umysłu, żeby podziękować Bogu, w którego nie wierzył, za zatrzymanie ich na zewnątrz, z dala od Tani. Nie mógłby ich pokonać, ale nie był gotów się poddać. Minął ich z rękami wbitymi głęboko w kieszenie płaszcza. Twarz mu zdrętwiała od kąsającego zimna.
– Hej! – Zawołali za nim.
Pobiegł. Cienkie podeszwy butów ślizgały się na długich pasach lodu, zdradliwie ukrytych pod świeżym śniegiem. Słyszał sapanie pościgu, ale nie mógł się obejrzeć. Miał nadzieję dotrzeć do następnego bloku, odciągnąć ich od domu, choć zdawał sobie sprawę, że to na nic, bo przecież wiedzieli gdzie mieszka. Biegł co sił w nogach, ślizgając się, czując w gardle palenie lodowatego powietrza, które zasysał łapczywymi haustami.
Strzał zagrzmiał w mroźnym powietrzu. David rzucił się w bok i pochylił, ale nie zwolnił. Okulary zsunęły mu się z nosa; miał dość przytomności umysłu, żeby je złapać i schować do kieszeni – nie mógł ryzykować zakładania ich w biegu.
Skręcił za róg i omal nie upadł. Przed sobą ujrzał światła i zamarznięte drzewa, przymglone, przybrane w aureole blasku latarni. Bez okularów nie widział zbyt dobrze. Gdy zobaczył otwarte drzwi, ciemne, obiecujące bezpieczeństwo, rzucił się ku nim z wyciągniętymi rękami. Już prawie był w ich bezpiecznym uścisku, gdy kolejne strzały rozdarły powietrze. Poczuł pieczenie w plecach i tępy, rozdzierający ból w łopatce. Desperacko skoczył ku drzwiom, które nagle rozpadły się przed nim, i gdy przelatywał na drugą stronę, zrozumiał, że zwiódł go słaby wzrok – wziął okno wystawowe za wejście. Szkło zasypało mu głowę i ręce, żądląc jak milion pszczół. Potem zimne powietrze dmuchnęło mu w twarz, w górze zajarzyło się drzewo i opadło na niego dwanaście białych skrzeczących kawek.
Jakow dopił drinka. David patrzył na niego, jakby na coś czekał.
– Nigdy ponownie nie wyszła za mąż – powiedział Jakow. – Babcia, rzecz jasna.
David pokiwał głową.
– Ja też się nie ożeniłem. Żałuję, że nie wiedziałem… O twojej matce.
– Niewiele można o niej powiedzieć. – Jego matka była zwyczajna, nie wiodła ekscytującego życia, nawet jej dramatycznym przeżyciom brakowało egzotyki. Urodziła się trzy lata przed wybuchem wojny i jak przez mgłę pamiętała głód, strach, monotonię cierpienia szarych ludzi, którzy nigdy nie mieli szansy na brawurowe wyczyny. Była osobą, którą trzeba poznać, żeby docenić, a David nie miał takiej możliwości. – Jest dobrym człowiekiem – powiedział w końcu Jakow. – Byłbyś z niej dumny, jak babcia.
Ma na imię Walentyna, niedługo skończy pięćdziesiąt trzy lata. Cały tydzień pracuje, a w weekendy opiekuje się grobem twoim i babci. Załatwiła, żeby pochowano ją w Moskwie, obok ciebie. David osłupiał.
– Mam grób? Dlaczego?
– Nie wiem. Nigdy nie pytałem.
David przygarbił się, wsparł głowę na splecionych rękach.
– Chyba nie powinienem być zaskoczony. Tyle że to dziwne. Dowiedzieć się, że masz grób i pięćdziesięcioletnią córkę. Słyszałem o mężczyznach, którzy z nagła się dowiadują, że mają dzieci… Ale nie po pięćdziesięciu latach. Chciałbym z nią porozmawiać, powiedzieć jej…
– Co?
– Że mi przykro. Przykro mi, że tak się stało, i przykro mi, że przeżyłem. Wiem, że nie powinienem. Gdybym tylko miał okulary… Nie próbowałbym uciekać przez to okno.
Jakow zrozumiał, czego chciał jego dziadek – wybaczenia.
– Nie zrobiłeś nic złego – zapewnił. – Tak czy siak miałbyś przesrane.
David wzruszył ramionami, bez przekonania.
– Chyba.
Jakow nie wiedział, co jeszcze powiedzieć. Widział to wcześniej, u ludzi, którzy uszli z życiem z katastrofy. Nie umieli cieszyć się życiem, mając świadomość, że inni zginęli – nazywano to poczuciem winy ocalałych. Widział to u swojej babci – wyjechała z Moskwy, ratując nienarodzone dziecko. Tak, nigdy nie opuściło jej poczucie winy, że porzuciła męża. List na rządowym papierze tylko pogorszył sprawę.