Może jest ku temu powód, pomyślał. Może tym, którzy trafili na tę podziemną ziemię niczyją, pozwolono żyć z jakiegoś powodu.
– Zostałeś oszczędzony – powiedział głośno. – Z pewnością ma to jakiś cel.
– Możliwe. Ale jeśli tak, mnie nic o tym nie wiadomo. Nikt z nas nie wie, a niektórzy są tu od stuleci. – David wyprostował się i z uśmiechem pokręcił głową. – Tylko słuchasz mojego ględzenia. Może opowiesz mi o sobie?
– Urodziłem się w Sierpuchowie. Mieszkaliśmy tam do lat osiemdziesiątych i przenieśliśmy się do Moskwy. Po śmierci babci. Jestem policjantem.
David wydawał się rozbawiony.
– Rzeczywiście, ciekawy wybór. Należysz do partii?
Jakow gwałtownie pokręcił głową.
– Skądże znowu! Powiedzieli mi, że nigdy nie awansuję, ale niech tak będzie.
– Żonaty?
– Byłem. Nie wyszło. – Próbował wymyślić coś do opowiedzenia, miał jednak kłopot z otwieraniem duszy przed obcym, nawet jeśli ten obcy był jego rodzonym dziadkiem, który nie postarzał się od roku trzydziestego siódmego. – Słuchaj, trafiliśmy tutaj i to mnie trochę przerasta.
– Rozumiem. Przywykniesz. Mogę ci jakoś pomóc?
– Tak. Widzisz tę dziewczynę? – Subtelnym ruchem głowy wskazał Galinę. – Jej siostra zaginęła. I mnóstwo innych ludzi. Ten wariat nas tu przyprowadził, a ja akurat szukałem tych, którzy zaginęli. Przemienili się w ptaki.
– Aha. W ptaki? Wychodzi na to, że któryś z dawnych się wygłupia. Najpewniej Berendej. Zwykle przesiaduje w lesie, ale nie możecie tam pójść, nie toleruje ludzi na swoim terenie. Trzymajcie się w pobliżu, bo wpada od czasu do czasu na drinka. Tymczasem idź do swoich przyjaciół, a ja poproszę Sowina, żeby odpowiedział na pytania, jakich jeszcze nie zadaliście.
Jakow posłuchał. Czuł lekką ulgę, że dziadek nie próbował go zatrzymać na dalszą rozmowę; obaj potrzebowali czasu, żeby oswoić się z sytuacją.
– W porządku – powiedział Sowin i popatrzył na nich takim wzrokiem, jakby dokonywał przeglądu wojska. – Gotowi? Chodźcie ze mną, ulokuję was na noc.
– Nie jestem zmęczony – powiedział Jakow.
– Niebawem będziesz. – Sowin poklepał go po ramieniu. – Rozchmurz się, synu. Jutro jest nowy dzień, znajdziemy twoich ludzi-ptaków.
Gdy młodzi ludzie odeszli z Sowinem, David pracował w barze do pory zamknięcia, jak zwykle otwierając butelki i nalewając do szklanek piwo, a czasami grzane wino dla zazwyczaj zmarzniętych rusałek. Mieszkańcy podziemnego świata zwrócili uwagę na jego przygnębienie i wiedzieli, że lepiej się z nim nie przekomarzać.
David zdawał sobie sprawę, że jego nastrój rzucił cień na atmosferę karczmy, i chciał wszystkich przeprosić, ale się powstrzymał. To była wyłącznie jego wina i nie miał prawa przeprosinami domagać się pociechy. Zaczekał, aż klienci odejdą, i oddał szklanki domowikom do pozmywania. Rozsypał grubą warstwę trocin na podłodze, zostawił spodek z mlekiem dla kikimory i wszelkich innych duchów domu, posapujących nieśmiało za ciemną boazerią. Dawniej irytowała go nieobecność brownies i innych angielskich duszków, ale z czasem pokochał ich słowiańskie odpowiedniki, choć zwykle były bezużyteczne i mocno pokręcone.
– Poważnie – mruknął. – Jaka kultura wymyśla ducha, którego jedynym celem jest rzucanie cebulami i skrzeczenie po nocy? To po prostu głupie.
Z jakiegoś zakamarka za rurami odpowiedział mu wrzask ścinający krew w żyłach.
– Stul pysk – mruknął. – Cholerna parodia banshee.
Krzyki przeszły w charczenie i przycichły do stłumionego zawodzenia. David pokręcił głową i otworzył tylne drzwi wiodące do jego mieszkania – oszczędnie umeblowanego ogromnego pokoju, w którym panował chłód, choć ogień buzował w pękatym żeleźniaku na pałąkowatych nogach. Usiadł na wąskim łóżku z niklowanym wezgłowiem, wsparł głowę na rękach i zaczął rozmyślać o śmierci żony.
Nie miało znaczenia, że nie widział jej od ponad pięćdziesięciu lat; nie miało znaczenia, że zmarła – pożegnał się z nią przed laty. Nigdy nie przestał jej kochać, ale wspomnienia kryły się głęboko w jego sercu, otoczone zwapniałymi warstwami żalu i poczucia winy, izolującymi je od reszty jego pejzażu mentalnego – biorąc przykład z małża, otoczył dokuczliwe ziarnko piasku perłowymi powłokami nie po to, żeby stworzyć piękno, ale by chronić delikatne wnętrze przed podrażnieniem.
Teraz ochronne warstwy zostały strzaskane i wizerunek jej twarzy przebił mu serce jak drzazga. Przypomniał sobie, że się starzała, że wychowała córkę i patrzyła, jak rośnie wnuk, podczas gdy sama się kurczyła. Niewiele o tym myślał, w podziemiu wszyscy byli i mieli być tacy jak wtedy, gdy tu trafili, dopóki w końcu nie zgasną, wszyscy, z wyjątkiem dawnych. Próbował sobie wyobrazić, jak wyglądała po latach wojny i niedostatku, ale jej wizerunek pozostał niezmieniony – młoda kobieta o poważnych oczach i upartym podbródku, kobieta, która próbowała zachować go przy życiu na przekór jego największym staraniom, i w końcu wyparła się wiedzy o swoim sukcesie. Nagle przyszło mu na myśl, że widział ją dawno temu, więc jego wspomnienia wcale nie muszą być wiarygodne. Z tego, co wiedział, stworzył jej twarz z mglistych snów i tęsknoty. Wątpliwości sprawiły, że widziany oczyma duszy wizerunek zafalował, rozpadł się i zniknął. Tej nocy utracił ją ponownie, jak tracił co noc, odkąd uciekł do podziemia. Poniewczasie pożałował, że nigdy nie próbował jej znaleźć ani przesłać wiadomości; z drugiej strony, co dobrego by to dało? Jego myśli krążyły znajomym szlakiem, z koleinami wycyzelowanymi przez pięćdziesiąt lat tych samych starych żalów. A jednak dziś wiedział na pewno – miał córkę i wnuka, ale Tania nie żyła. Sam w swoim pokoju, David zapłakał.
6 SOWIN
Fiodor nie mógł zasnąć – myślał o dzieciństwie w Zwenigorodzie, o długich i pylistych prowincjonalnych letnich porach roku, które zwykle spędzał na jeżdżeniu rowerem po miejscowych drogach. Zapach rozgrzanego asfaltu i smoły na zawsze skojarzył się z latem, gdy tani blaszany dzwonek zagłuszał śpiewające ptaki.
Z latem, gdy nikło wszystko prócz drogi i roweru w czasie jazdy z górki – pedały obracały się tak szybko, że czasami musiał zdejmować z nich stopy – ku słońcu, pomarańczowemu i ogromnemu, które czekało na niego u stóp zbocza. W tych czasach na wpół wierzył, że jeśli będzie jechać dość szybko, dopędzi słońce, zaskwierczy i zjednoczy się z wściekle czerwoną tarczą, która zachodziła szybciej niż mógł pedałować.
Z przyjemnością rozpoznał tę dawną wiarę w swojej obecnej przygodzie – najwyraźniej zdolność ignorowania rzeczywistości i brania rzeczy takimi, na jakie wyglądały, nie jakie były, stanowiła klucz do podziemnego królestwa. Wszyscy tutaj, dowiedział się od Sowina, byli na tyle zdesperowani albo skonsternowani i zranieni, by wierzyć, że drzwi majaczące na solidnych obiektach otworzą się i pozwolą im wejść, że odbicia są tym samym, co oryginały. Dlatego jest tutaj tylu wariatów, zadecydował Fiodor. Nie miał pewności, czy powinien się do nich zaliczać. Sowin na pewno nie – ten człowiek, uznał, jest trzeźwy jak zimny kamień, i to naprawdę cud, że udało mu się tu dostać.
Fiodor nie mógł spać, choć dom Sowina przypominał przytulną wiejską chatę z ciepłymi ciemnymi ścianami i niską powałą, w której każda belka była inna i poczerniała od sadzy. Leżał na posłaniu (siennik przykryty kocem) i myślał o gospodarzu, o opowiedzianych przez niego historiach, podczas gdy Jakow pytlował ze swoim młodzieńczym dziadkiem.
Sowin walczył w dwóch wojnach światowych, miał trzy doktoraty i mówił płynnie pięcioma językami. Urodzony w Sankt Petersburgu w rodzinie handlarza futer, studiował filozofię w Niemczech i wrócił do Rosji w tysiąc dziewięćset czternastym, żeby walczyć. Wojna światowa szybko przerodziła się w domową, a Sowin stanął po stronie czerwonych, zaskakując nawet siebie. Nie kierował się sprytem wynikającym z trzeźwej oceny sytuacji ani świadomością nieuchronnego zwycięstwa proletariatu. Powodowało nim pragnienie sprawiedliwości, równości. Próbował polubić swoich towarzyszy.