Выбрать главу

Po wojnie wrócił na uniwersytet w Pietrogradzie, gdzie otrzymał stopień naukowy z rolnictwa. Podróżował z Wawiłowem, zbierał nasiona. Fiodor nawet nie potrafił wyobrazić sobie oglądanych przez niego widoków, dlatego wypytywał o Tybet i Himalaje, ale Sowin z uporem trzymał się tematu nasion.

– Musicie zrozumieć – powiedział. – Nasionko ryżu czy pszenicy jest małe. Ale w jego wnętrzu spakowane jest wszystko, wszystko, co kiedykolwiek wiedziało każde źdźbło pszenicy czy ryżu. Ziarenko wie, gdzie żyje, wie, czy jest ciepło, czy zimno; potrafi idealnie przystosować się do miejsca. I każde jest takie samo, a jednak inne, w Azji, na Wschodzie, na Zachodzie, w Andach, gdzie tylko chcesz. Jak można nie kochać takiego maleństwa?

Fiodor odgadł, że pytanie jest retoryczne, dlatego nie zdradził się ze swoją obojętnością wobec ziaren.

– W każdym razie – mówił Sowin – pewnie wiesz, co się stało później.

– Represje?

– Łysenko – podsunęła Galina.

Sowin wydawał się rozbawiony ich odpowiedziami.

– Oboje macie rację – powiedział. – Ale wcześniej był Genofond i Instytut Wawiłowa.

Sowin zamieszkał w Leningradzie, gdzie pracował przy katalogowaniu i klasyfikowaniu nasion, badał ich genetykę, krzyżował odmiany. Jego filozoficzne wykształcenie nie tyle popadło w zapomnienie, ile drzemało, gdy skupił całą energię na zrozumieniu nasion i roślin, które z nich wyrastały, na określeniu i opisaniu ich cech. Zbiór nasion, Genofond, obejmował wszelkie odmiany roślin uprawnych i rokował wielkie nadzieje. Dopóki Wawiłow nie został aresztowany.

Sowin i inni kontynuowali swoją pracę, zaniepokojeni wojną i krucjatą Łysenki przeciwko genetyce i innym naukom z podejrzanym zagranicznym posmakiem. Sowin wyznał, że strach przed obozami pracy zmusił go do ponownego wstąpienia do wojska – przekroczył wiek poborowy, ale go wzięli. Jego dywizja stacjonowała pod Leningradem, gdy zaczęło się oblężenie.

Sowina dręczyły wizje głodujących ludzi i zbioru cennego ziarna z całego świata, i martwiło go ich bliskie sąsiedztwo. Czuł się rozdarty, gdy nocami modlił się o przetrwanie Genofondu.

– Nie chciałem niczyjej śmierci, rozumiecie – powiedział. – Po prostu… Chciałem, żeby ziarno też przetrwało. Dla ludzi to tylko chleb. Ale tam była cała historia ludzkości. Nawet gdy przenieśliśmy się na wschód, a potem z powrotem na zachód, wciąż o tym myślałem. Niektóre rzeczy po prostu są zbyt ważne.

– Większość przetrwała – powiedziała Galina.

Sowin pokiwał głową.

– Większość. Ale nie ludzie.

Nie było go w mieście podczas oblężenia, ale śnił koszmary o zamarzniętych ulicach zasłanych trupami, o zaspach rosnących na zapadłych z głodu twarzach. Zaczął się zastanawiać, czy warto poświęcać teraźniejszość dla historii.

Po zakończeniu wojny nie mógł wrócić do Leningradu. Wstąpił na wydział Uniwersytetu Narodowego w Moskwie, gdzie wykładał podstawy biologii i botanikę, a także eksperymentował z genetyką roślin – potajemnie, bo Łysenko już opatrzył genetykę mianem burżuazyjnej pseudonauki, a Sowin dobrze pamiętał o własnych burżuazyjnych korzeniach. Pomimo tej ostrożności, w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym został zesłany do obozu pracy na Kołymie.

W młodości spotkał parę osób, które przeszły przez obozy pracy – łatwo ich było poznać, pobrużdżeni starcy z wypalonymi prochem więziennymi tatuażami, ordynarnym językiem, przypalający papierosa od papierosa. Nieważne, jak dobroduszni i wykształceni byli przed zesłaniem, odmieniały ich surowe warunki życia i ciężka praca, egzystencja sprowadzona do walki o przetrwanie, do najbardziej fundamentalnej zasady: pracujesz – jesz. Fakt, że wracali, oznaczał, że pracowali na tyle ciężko, by nie umrzeć z głodu. Fiodor próbował sobie wyobrazić, jak wyglądałby jego los w podobnych okolicznościach. Dochodził do nieuchronnego wniosku, że zginąłby, dlatego szanował tych, którzy byli lepsi w walce o życie. Może nawet im trochę zazdrościł.

Sowin został zwolniony w pięćdziesiątym ósmym, po dziesięciu latach ciężkich robót, i wrócił do Moskwy. Reputacja genetyka uniemożliwiła mu powrót na dawne stanowisko i wtedy zrozumiał, że w istniejącym świecie nie ma dla niego miejsca. Pomimo listu z wiadomością o rehabilitacji czuł się pusty i niepotrzebny. Przyjął pracę stróża nocnego w jakimś wielkim magazynie.

Nie interesowało go, co tam miało być składowane, i nie przeszkadzały mu kilometry drutu kolczastego otaczającego pusty plac, pośrodku którego magazyn rozsiadł się jak monstrualna ropucha. Plac wydawał się znajomy, szczególnie zimą, gdy wył wiatr i ziemia zamarzała, pokryta zaspami, wyjąwszy wąską ścieżkę od zamkniętej bramy do magazynu i małej chaty, ogrzewanej żelaźniakiem i oświetlonej gołą żarówką zwisającą z sufitu jak wabik żabnicy – jego domu.

Dni spędzał na spaniu i czytaniu – zainteresował się fizyką i inżynierią elektryczną – a nocami chodził pod rozbrzmiewającym echem blaszanym dachem wielkiego magazynu, pustego, jeśli nie liczyć stert śmieci po kątach. W magazynie mieszkały szczury, a on zostawiał je w spokoju, zastanawiając się, jak przetrwały w tym pustym zamarzniętym miejscu.

Szczury robiły się coraz śmielsze i w końcu wtargnęły do jego chaty. Zimą, gdy budził się po wczesnym zachodzie słońca, słyszał ich chrobotanie i dalekie wycie psów, a wówczas myślał, że wciąż jest w obozie, i musiał czekać, aż serce przestanie łomotać o kruche żebra.

Szczury swobodnie harcowały po chacie, a on ochoczo dzielił się z nimi swoimi skromnymi zapasami jedzenia. Z czasów na Syberii wiedział, że karmienie gryzoni zapobiega kradzieży żywności i niszczeniu worków z mąką i innymi delikatnymi produktami, choć więźniowie i strażnicy nie chcieli mu wierzyć; ich strata, pomyślał. Szczury nie ruszały tylko jego rzeczy.

W swoim nowym domu stosował tę samą zasadę i szczury dobrze się sprawowały. Nadał im imiona, a one nauczyły się przychodzić, gdy gwizdał cicho, i brały czerstwy chleb z jego palców. Szczury są przebiegłe i nieufne, dlatego czuł się trochę dumny, że zdobył ich życzliwość. Obserwowały go z kątów, milczące, z drgającymi wąsami, gdy czytał albo lutował. Składał radia i inne małe urządzenia, choć nigdy ich nie używał.

Wiódł odizolowane życie, nawiązując kontakt ze światem zewnętrznym tylko wtedy, gdy chodził po zakupy – wyrobił sobie ascetyczny smak, więc kupował wyłącznie nieoczyszczoną mąkę, z której po zmieszaniu z wodą piekł ciężkie płaskie podpłomyki, i czasami kartonik mleka, ryż, grykę, konserwy wieprzowe. W sklepie miał okazję posłuchać, co się dzieje na świecie. Trwało wówczas to, co zwano „odwilżą Chruszczowa", i młodzi ludzie rozmawiali o zmieniających się czasach i bezprecedensowej wolności lat sześćdziesiątych. Sowin nie wierzył w poprawę; nauczył się, że świat nie jest przyjazny, a wolność jest tylko iluzją. Słyszał o dysydentach, którzy wyemigrowali na Zachód, ale wiedział, że ich nowe życie i wolność też są iluzoryczne. Wyobrażał sobie świat jako ogromną maszynę, z zakrwawionymi fragmentami kości tkwiącymi w potwornych trybach, i jedyne okresy szczęścia czy pozornej wolności zdarzały się tylko wtedy, gdy koła nabierały rozmachu przed następnym miażdżącym kości obrotem. Był za mądry, żeby dać się uśpić chwilowej ciszy i wystawiać głowę.