Выбрать главу

Fiodor wymienił spojrzenie z Jakowem.

– Nie mam zamiaru tu zostać. A wy?

Jakow i Galina pokręcili głowami.

– Ha – mruknął Sowin. – Naprawdę nie słyszałem o nikim, kto by odszedł.

– Myślisz, że to niemożliwe? – Zapytał Jakow.

Podmuch wiatru wpadł przez okno, łopocząc białymi firankami. Sowin patrzył na ich gorączkowy taniec.

– Nie wiem. Nigdy nie pytałem. Chociaż, jak się człowiek zastanowi, dlaczego powstało to miejsce, to zaczyna wątpić w łatwe odejście.

– Mógłbyś wyjaśnić? – Poprosił Fiodor. – Wczoraj mówiłeś nam, kto tu mieszka, ale nie powiedziałeś, dlaczego.

Sowin postawił na stole gliniany talerz z kopą bezkształtnych placków i usiadł.

– Jedzcie. Napijcie się herbaty, a ja wam wszystko powiem.

Zaczęło się od miejsca ucieczki dla pogańskich istot. W roku dziewięćset osiemdziesiątym, gdy cała Rosja została ochrzczona ogniem i mieczem, gdy jeszcze nie było Moskwy, lesisty, pagórkowaty teren idealnie się nadawał dla szukających schronienia duchów i ich ludzkich sprzymierzeńców. Kiedy powstała Moskwa, stworzenia zamieszkujące lasy i bagna, stworzenia hukające po nocy i chichoczące na stryszkach z sianem, zostały pogrzebane pod fundamentami pierwszych budynków – każdy kamień był splamiony krwią pogańską, każdy kamień przygniatał ducha. Przynajmniej tak powiadali dawni, którzy wydrążyli w ziemi, w swoim grobowcu, to schronienie.

– Ktoś o nich wiedział? – Zapytał Fiodor.

– Oczywiście – odparł Sowin. – Dlatego zapieczętowali podziemie i znalezienie wejścia nie jest tak łatwe jak kiedyś. Co zaś dotyczy powrotu, przypuszczam, że ci, którzy stworzyli barierę, dobrze o to zadbali. Nie wiem jak ludzie, ale niektórzy ze starych mieszkańców chętnie by się stąd wyrwali, tylko że nie mogą, przynajmniej nie na długo. Dlatego ingerują pośrednio.

W trakcie rozmowy Sowin podniósł placek i rzucił go na podłogę. Natychmiast nie wiadomo skąd pojawiła się gromada wielkich szczurów, a za nimi przybiegł maleńki brodaty mężczyzna w tradycyjnym rosyjskim stroju, jaki można zobaczyć u kierownika objazdowej grupy tancerzy; innymi słowy, imitacja.

– Super – zachwyciła się Galina. – Naprawdę masz domowika.

Sowin pokiwał głową.

– Każdy ma, zjawiają się w chwili, gdy zbudujesz dom. Nie można się ich pozbyć, ale bywają użyteczne, czasami myją naczynia i odkurzają.

Na podłodze panował impas, ale po chwili szczury zadecydowały, że domowik nie stanowi zagrożenia, i zaczęły pałaszować placek, oddzierając kawałki przednimi łapkami. Człowieczek miał żałosną minę, dopóki Galina się nie ulitowała i nie rzuciła mu swojego naleśnika. Domowik chwycił poczęstunek i pobiegł ku boazerii, ścigany przez jednego z roślejszych gryzoni.

– Tak – mruknął z zadumą Sowin. – Tak żyjemy.

***

W karczmie nie było wieści o Berendeju. Galina, z minuty na minutę coraz bardziej nerwowa, wstała w końcu i powiedziała, że chce się rozejrzeć, wypytać mieszkańców o ptaki, a także, co wiedzą o świecie na górze.

– Taka izolacja jest niemożliwa – oświadczyła. – Jestem pewna, że istnieje więcej wpływów i oddziaływań wzajemnych, niż Sowin nam powiedział.

– Rób co chcesz. – Fiodor usadowił się wygodnie. – Gliniarz pewnie zechce się spotkać ze swoim dawno utraconym dziadkiem, a ja zamierzam popatrzeć sobie na ludzi. I bogów.

– Baw się dobrze – powiedziała i wyszła, zatrzaskując drzwi z nieuzasadnioną siłą.

– Kobiety – mruknął Fiodor w głąb szklanki.

Czyżby myślała, że rzuci wszystko, żeby się włóczyć po wąskich uliczkach i rozległej ziemi niczyjej podziemia? Naiwna. Wolał znaleźć sobie dobry punkt obserwacyjny i czekać, aż świat przyjdzie do niego. Gdy człowiek wybierze właściwe miejsce i nie ruszy się z niego przez dłuższy czas, w końcu zobaczy wszystko co trzeba; wyczytał to w jakiejś książce.

Karczma była pustawa o tej wczesnej porze, ale wśród nielicznych gości wypatrzył wysokiego mężczyznę o niebieskiej nakrapianej skórze, nagiego, z wyjątkiem pasów rybich łusek na rękach i wzdłuż kręgosłupa. Przypuszczał, że to wodnik, duch wody. Podejrzenia się potwierdziły, gdy zauważył, że niebieski gość ciągle ocieka wodą. Woda wsiąkała w trociny na podłodze i ciemna mokra plama rozprzestrzeniała się jak wyjątkowo powolny krąg po wrzuceniu kamienia do wody. Od drzwi popłynął zimny przeciąg i Fiodor przyglądał się, zachwycony i oczarowany, jak ciemna woda zamarza w delikatne kryształki. Do baru podszedł krzepki mężczyzna w czerwonej szubie.

– Daj kielicha – powiedział do małego domowika, który kręcił wystruganymi z drewna kurkami i otwierał butelki. – Straszny dziś ziąb.

Faktycznie się oziębiło. Fiodor zadrżał w wiatrówce i koszulce.

– Ty jesteś Ojczulek Mróz! – Zawołał do nieznajomego. – Mam rację?

Starzec odwrócił się ze zmarszczonymi brwiami.

– Patrzcie tylko, następny młody mądrala. „Ojczulku Mrozie, czy następnym razem przyniesiesz mi noworoczny prezent?". Pieprz się, młodzieńcze. Nie jestem Świętym Mikołajem, i nie próbuj mi wciskać tych swoich przebrzydłych zachodnich zwyczajów.

– Ja tylko chciałem postawić ci drinka.

Ojczulek Mróz uśmiechnął się szeroko.

– Aha, masz głowę nie od parady. W porządku, synku. – Potupał butami, otrząsając wyimaginowany śnieg, i usiadł przy stoliku Fiodora.

Domowik przyniósł dwa kieliszki cuchnącego samogonu z mocnym posmakiem benzyny.

– Niczego sobie gorzałka – pochwalił Ojczulek Mróz. – Rozgrzewa do szpiku kości, prawda?

Fiodor pokiwał głową, bo rzeczywiście czuł rozchodzące się ciepło.

– Nie zamrozisz mnie?

– Nie, dopóki będziesz stawiać. – Ojczulek Mróz skinął na barmana domowika. – Podawaj.

Fiodor przeszukał kieszenie i znalazł zwitek kilku rubli. Ojczulek Mróz spojrzał sceptycznie na banknoty.

– Papierowy pieniądz to żaden pieniądz. A twoja moneta?

Fiodora zaniepokoiło, że wszyscy nagle okazują zainteresowanie jego talizmanem.

– Chroni przed złym okiem. Jest mi potrzebna.

Ojczulek Mróz wybuchnął ogłuszającym śmiechem, aż zatrzęsły się belki powały, co wystraszyło kilka płomykówek, które się tam gnieździły.

– To nierazmiennaja monieta - wyjaśnił, gdy przestał się śmiać. – Moneta, której nie można rozmienić.

Fiodor tylko się uśmiechnął.

– Naprawdę?

– Śmiało, pokażę ci. Ach, ci ciemniacy z powierzchni, pożalcie się bogowie. Ciągle trzeba ich uczyć, a gdyby nie ja, dziś wszyscy mówilibyście po francusku. Dupki. – Skinął na domowika i ponaglił Fiodora, żeby zdjął monetę. Gdy Fiodor podał ją domowikowi, moneta przeszła metaliczną mitozę, jedna pozostała przymocowana do łańcuszka, a druga zniknęła w maleńkiej, brudnawej garści.

– Super – powiedział Fiodor. – Czy to działa na powierzchni?

– Jasne – odparł Ojczulek Mróz. – Tyle że moneta jest bezużyteczna. Ironia losu, prawda?

– Niekoniecznie. A co z tymi Francuzami?

Ojczulek Mróz westchnął z irytacją.

– Czy wy, przygłupy, nie zauważyliście, że gdy tylko zaczyna się obca inwazja, macie rekordowo mroźne zimy? Jak myślisz, czyja to robota, co?

– Twoja? – Fiodor wypił następny kieliszek cuchnącego samogonu. – Dlaczego?

– Bo mi zależy – odparł Ojczulek Mróz; pijacka szczerość zabarwiła jego głęboki głos. – Dbam o was, powierzchniowe skurwysyny, w przeciwieństwie do waszego głupiego mięczakowatego boga.

– Przez jakiś czas byliśmy ateistami. Nawet materialistami.