Выбрать главу

– Masza? – Szepnęła zimnymi ustami. – To naprawdę ty?

Kawka przyskoczyła bliżej i pokiwała głową, jakby mówiła: „Tak, to ja. To ja".

– Nie – powiedziała Galina. – To niemożliwe. Nie wierzę ci.

Ptak zaskrzeczał i zeskoczył z parapetu. Spadał jak kamień, aż niemal zderzył się z asfaltem, w ostatniej chwili rozpostarł skrzydła i wzleciał wyżej, przysłaniając słońce na bladym wrześniowym niebie.

Dźwięki powróciły, Galina skrzywiła się, przycisnęła do uszu palce – te u lewej ręki pokryte pęcherzami, ale gładkie u prawej – i stanęła tyłem do okna.

Matka siedziała na podłodze, trzymając zawodzące dziecko w fałdach obwisłej podomki, i płakała. Jej głos wzniósł się do wysokiego krzyku, dziwnie pasującego do pisku noworodka, gdy opadło ją zrozumienie straty.

– Masza, Masza! – Zawołała, a ptaki na zewnątrz odpowiedziały jej gniewnym skrzeczeniem i krakaniem.

– Odeszła, mamo – powiedziała Galina. Nie wspomniała o kawce. Nie chciała wrócić do szpitala.

***

Taką jesień zwano złotą, i w ten poniedziałkowy poranek Galina mogła zobaczyć, dlaczego. Topole wzdłuż ulicy, którą szła na przystanek autobusowy, pożółkły w ciągu jednej nocy i teraz lśniły niczym złocone kopuły cerkwi starego miasta w skośnych promieniach wstającego słońca. Powietrze niosło sugestię gorzkiego smaku jesieni i Galina uśmiechała się, patrząc spod przymrużonych powiek na jaskrawe kolory drzew i nieba, dopóki sobie nie przypomniała.

Nie chciała dzisiaj iść do pracy, nie dziś, nie z nieszczęściem w domu; czuła się jak zdrajca, zostawiając matkę z noworodkiem w powijakach, z pieluchami, które czekały na upranie, i z butelkami mleka w proszku.

– Idź – powiedziała matka, nie kryjąc irytacji. – Jak stracisz robotę, co ja z tobą pocznę?

Galina wtedy rozumiała, że matka jest zła, bo to Masza zniknęła – najmłodsza, normalna. Przyszykowała się do pracy.

Pracowała w centrum miasta, w starej części, gdzie wszystko jest historyczne i piękne. Jednak nawet tam na każdym rogu rodziło się nowe życie w postaci kiosków – oferowały czasopisma, papierosy, książki, podpaski, szpilki, filmy, gorzałkę, okulary, przybory szkolne, torebki i bawełniane koszulki, i pracowali w nich głośni ludzie, którzy nie chcieli zostawić przechodnia w spokoju.

Aby dotrzeć do miejsca pracy, małego wydawnictwa naukowego, musiała zejść do podziemnego przejścia pod skrzyżowaniem, kiedyś szerokiego i pustego, a dziś pełnego niezliczonych kiosków i żebraków. Do niedawna Galina nie widziała ani jednego żebraka, więc często się zastanawiała, skąd się wzięli. Wrzucała drobne, które miała w kieszeniach, do papierowych kubków podsuwanych jej przez wychudzone ręce. Na własnoręcznie skleconych wózkach – deska i cztery kółka z porzuconej przez dziecko zabawki-ciężarówki – siedzieli starzy mężczyźni bez nóg, ubrani w podarte, rozpadające się wojskowe mundury polowe, jakby istnieli w tym stanie od tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego. Niektórzy kalecy byli młodsi, więc przypuszczała, że są weteranami wojny w Afganistanie; unikała spoglądania im w oczy, jakby to, co widzieli, mogło jakoś się w nią wlać, dotrzeć do serca i zamrozić je na zawsze. Odwracała głowę i wrzucała drobne na ślepo, w daremnej próbie złagodzenia poczucia winy.

Wyszła po drugiej stronie ulicy Twerskiej i pobiegła do piętrowego starego budynku w Gazietnyj Pierieułok. Pierwsze opadłe liście, żółte i pomarańczowe, szeleściły pod jej tenisówkami. Mogłaby odbyć tę podróż z zamkniętymi oczami – pracowała dla tego wydawcy od trzech lat, tłumacząc z angielskiego i niemieckiego artykuły medyczne. Gratulowała sobie, że ma pracę. W dzisiejszych czasach niełatwo było znaleźć zajęcie przynoszące dochód. Ściągała brwi, gdy przeglądała w gazetach anonse „Zatrudnię" – w każdym ogłoszeniu wspominano o zdolnościach językowych, a także wymagano, żeby właścicielka rzeczonych zdolności pracowała dodatkowo jako sekretarka i wyglądała dobrze w spódniczce mini. Wydawało się, że codziennie setki firm wyrastają jak grzyby po deszczu, pojawiają się znikąd jak żebracy w metrze, ale żadna nie była zainteresowana tłumaczem, tylko atrakcyjną osobą towarzyszącą dla ewentualnych zagranicznych inwestorów. Tak, miała szczęście, że znalazła zatrudnienie; nie płacili wiele, ale lubiła swoją pracę i jako premię zachowała godność, co w dzisiejszych czasach graniczyło z cudem.

Powitało ją zimne wejście, stary kamień oddychający zakonserwowanym chłodem minionych zim.

– Gałka! – Zadudnił głos starszego redaktora Wielikanowa, nomen omen potężnej postury. – Wiesz, która godzina?

– Tak – odparła. – Moja siostra w nocy urodziła, a potem zaginęła.

– Zła kolejność, co? – Wielikanow uśmiechnął się szeroko w gąszczu brody. Spostrzegł minę Galiny i jego uśmiech skrył się w plątaninie zarostu. – Boże, mówisz poważnie. Przepraszam. Co w takim razie tu robisz?

Wzruszyła ramionami.

– Nic więcej nie można zrobić. Powiadomiłam policję. Mama zajmuje się dzieckiem. Ja muszę zarabiać.

Wielikanow poklepał ją po ramieniu, ostrożnie, żeby nie zmiażdżyć jej kości mięsistą łapą.

– Przykro mi. Wiem, że byłyście bardzo zżyte. O ile była młodsza… To znaczy, jest?

– Dziesięć lat.

Wielikanow pokiwał głową i poprowadził ją przez biuro do kuchenki, gdzie stał czajnik z wiecznie gotującą się wodą.

– Napij się herbaty. Ile słodzisz, trzy?

Skinęła głową i podmuchała na herbatę w kubku, który jej podał.

– Dzięki. Jest dzisiaj coś pilnego?

– Tylko parę nowych artykułów z „Lanceta." Nie ma pośpiechu. Jeśli chcesz, możesz wziąć wolne popołudnie.

– Dziękuję. – Galina chciała coś dodać, powiedzieć, że ma szczęście, że Wielikanow jest jej szefem, ale zmieniła zdanie. Ogromny mężczyzna zawsze patrzył na nią tak bezradnym wzrokiem, że się bała, że miłe słowo tylko wszystko pogorszy. Co to była za opowieść, którą uwielbiała w dzieciństwie?

Usiadła przy biurku i przełożyła papiery, odprawiając nieprzekonujący rytuał. Zauważyła artykuły z „Lanceta" – dwie strony każdy, nic wielkiego – i położyła je na wierzchu sterty. Otworzyła notes i zadumała się nad opowieścią.

Książka dla dzieci, duży format, cienka, z obrazkami na każdej stronie. Dwoje dzieci – chłopiec i dziewczynka – chowa się przed szpetną staruchą z wielkim nosem i sękatym kosturem w dłoni. Były tam również gadające króliki i wróżki, i za skarby świata nie mogła sobie przypomnieć treści bajki, ale pamiętała zakończenie. Na ostatniej stronie brzydka starucha odzyskała dawną młodość i urodę; uśmiechając się do podekscytowanych dzieci, wyjaśniła, że spoczywała na niej klątwa. Została przemieniona w brzydką koślawą jędzę, i gdyby bodaj szepnęła im jedno miłe słowo albo zaproponowała jakąkolwiek pomoc, oboje obróciliby się w kamień.

Galina podniosła kartki do twarzy, żeby ukryć łzy przed współpracownikami – biurka tłoczyły się w tym starym pokoju; jej stało obok wielkiego kaloryfera przy oknie, więc zawsze miała ciepło. Kolejna z licznych uprzejmości Wielikanowa, której nie mogła odwzajemnić – bała się, że jeśli to zrobi, jego serce obróci się w kamień i zostanie strzaskane przez fałszywą nadzieję.

Obrazek stał jej przed oczami i nie dał się przepędzić, gdy podjęła mężną próbę skupienia się na angielskich słowach. Kiedy była mała, opowieść miała bardzo dużo sensu – była wprawdzie jednym dzieckiem, ale reszta pasowała idealnie. Wymizerowana, zła matka chciała ją kochać, lecz klątwa jej zakazywała, śmiertelny strach uniemożliwiał wyrażenie miłości, bo to mogło zabić.

Kiedy urodziła się Masza, teoria klątwy straciła rację bytu – matka dostała bzika na jej punkcie i nikt nie przemienił się w kamień, nawet Galina. Gdy Masza podrosła, Galina nauczyła się doceniać okazywane przez siostrę uczucie i teraz strasznie jej tego brakowało. Łzy znów zasnuły jej oczy, gdy pomyślała o matce z noworodkiem na kolanach, kołyszącej się i płaczącej, bez promiennej Maszy, która pocieszyłaby je wszystkie.