Выбрать главу

Galina dopiła herbatę, potrząsnęła głową, jakby w ten sposób mogła przepędzić przygnębiające myśli, i przeczytała artykuły – recenzję nowej książki na temat wola (wole? Czy ktoś jeszcze to miewa?) i sprawozdanie z konferencji. Szybko napisała odręcznie tłumaczenie i rzuciła notes na biurko maszynistki.

– Biorę parę godzin wolnego – powiedziała i wyszła.

Dziwnie było przebywać poza biurem za dnia. Galina przeszła przez rojną od turystów Twerską i dała się nieść nogom, aż znalazła się na ulicy Hercena, starej jak wszystko w tej części miasta. Po obu stronach stały wiekowe kamienne budynki i Galina patrzyła na nie przez chwilę, próbując sobie przypomnieć, który dom uwielbiała jako nastolatka. Wypatrzyła dwupiętrową kamienicę z elewacją z piaskowca i pomodliła się, żeby lokatorzy nie zainstalowali zamka przy wejściu.

Nie zainstalowali, więc wbiegła po schodach cichym krokiem winowajcy. Miała nadzieję, że nikt nie wyjdzie z któregoś z komfortowych, drogich mieszkań za stalowymi drzwiami, żeby zapytać, jakim prawem tu przebywa.

Klatka schodowa była jednym z jej skarbów, jednym z sekretów, o których nikt nie wiedział – zbierała je obsesyjnie i upajała się myślą o swoich bogactwach. Niewiele z nich miało konkretny charakter, jak wypukłe zielone szkiełko z butelki, zakopane w piaskownicy z idealnym jesiennym liściem i suszoną stokrotką pod spodem, żeby można było odkopywać je powoli, ziarnko po ziarnku, i odsłaniać cudowne krystaliczne piękno. Inne były mniej namacalne – ukryty wir na rzece, szczególny kąt, pod jakim światło słoneczne pada na złoconą kopułę cerkwi, i ten dom na ulicy Hercena z niestrzeżonym wyjściem na spadzisty metalowy dach, ciepły od słońca, gdzie można było siąść i patrzeć z nabożeństwem na stare miasto skulone w czułym uścisku rzeki.

Na dachu nie zastała nikogo, jak w ciągu wszystkich tych lat, gdy tutaj przychodziła. Przy kominie leżały śmieci i domyśliła się, że inni też zaglądają w to miejsce; może sypiali tu jacyś żebracy z podziemnego tunelu, z dala od bezpańskich psów i patroli policyjnych na ulicach. Oparła się plecami o komin, przycisnęła palce stóp do rynny, żeby nie zsunąć się ze stromizny, i patrzyła.

Nie bez powodu zwą je miastem czterdziestu czterdziestek cerkwi. Bryzgi złota cętkowały rozpościerającą się przed nią panoramę, nieprzysłoniętą przez wysokie nowoczesne budynki. Żółcienie topoli, złoto kopuł i błękit nieba sprawiły, że westchnęła radośnie, na chwilę zapominając o swojej głębokiej niedoli. Potem zauważyła ciemną chmurę na niebie i osłoniła oczy od słońca. Chmura rosła, była coraz bliższa, i Galina zrozumiała, że tworzą ją ptaki – kawki, wrony, sowy. Sowy? Patrzyła na puszyste, bezszelestne zjawy o miękko opierzonych skrzydłach, a okrągłe żółte oczy odpowiadały jej spojrzeniami. Ptaki zatoczyły krąg nad jej głową i jedna z kawek obniżyła lot – lotki niemal musnęły ją po twarzy, wiatr wzbudzony przez skrzydła potargał włosy.

– Czego chcesz? – Zapytała. W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby się zastanawiać, dlaczego mówi do ptaków, kto zadecydowałby, że należy odesłać ją do szpitala. Sama, nie musiała udawać normalności.

Kawka przysiadła na skraju rynny, przekrzywiając łebek.

„Masza", chciała powiedzieć Galina, ale ugryzła się w język. Mogła być chora, ale umiała rozpoznać halucynacje. Ptaki pojawiające się znikąd i próbujące do niej przemówić, sowy ani trochę niestrapione blaskiem słońca – to nie była prawda, to się nie działo. Dobra schizofreniczka – dzielna schizofreniczka – wie, że jest chora i że to, co widzi, niekoniecznie musi istnieć. Dobra schizofreniczka powinna ignorować halucynacje, gdy tylko je rozpozna.

– Odejdźcie – szepnęła ze złością. – Nie istniejecie, więc zostawcie mnie w spokoju.

Załamana na duchu, wstała i wróciła do drzwiczek, żeby zejść do świata na dole. Ptaki, poruszone jej odejściem, przybliżyły się hurmem, ich skrzydła wzbudziły wiatr tak silny, że niemal straciła równowagę. Oblegały ją jak wrony, które płoszą koty podchodzące do gniazd, nurkując nisko, szponami szarpiąc za sierść, szeroko rozdziawiając dzioby. Uciekała do bezpiecznego włazu, tenisówki ślizgały się po nagle zbyt gładkim, niebezpiecznym metalu. Chwyciła za deski okalające czarny prostokątny otwór, nie bacząc na drzazgi, które kłuły sączące się rany na czubkach palców, spanikowana, na wpół oślepiona przez czarno-szary wir w powietrzu. Opuściła się na zakurzony strych i pobiegła do schodów, wreszcie zostawiając za sobą krakanie i pohukiwanie.

Zbyt wstrząśnięta, by wrócić do pracy, szła Nowym Arbatem, ostatnio przemienionym w deptak i opanowanym przez ulicznych malarzy. Patrzyła na nich, mijając kolejnych; większość wystawiała widoki otaczającego ich miasta. Rozpoznawała je, jak rozpoznaje się zwłoki ukochanej osoby – z rysami pozbawionymi skrzącego się życia i ruchu. Rysownicy wołali do niej, proponując naszkicowanie portretu, ale kręciła głową i spuszczała wzrok na uporządkowane prostokąty chodnika. Minęła kilku rzemieślników sprzedających matrioszki i malowane szkatułki, mniej lub bardziej udanie naśladujące tradycyjną sztukę Palecha i Gżela. Kilku turystów targowało się o cenę, korzystając z usług tłumacza, i Galina obrzuciła współczującym spojrzeniem udręczonego mężczyznę mówiącego w dwóch językach. Nie mogłaby pracować dla tych ludzi, którzy spadali na miasto jak plaga – wymagający, protekcjonalni, niegrzeczni. Ale zastanawiała się, jak to jest, gdy człowiek wierzy, że świat został stworzony wyłącznie dla jego przyjemności i rozrywki.

Spojrzała w inną stronę i zatrzymała się. Jej spojrzenie przykuł duży obraz oparty o witrynę sklepu i patrzyła na niego, pragnąc, żeby zniknął. Ale pozostał, jedyne płótno, którego twórca pochwycił ducha tematu – widok z dachu, który niedawno opuściła, oddany grubymi, żywymi pociągnięciami złota i żółcieni, nakryty bladobłękitną przestrzenią nieba. Co gorsza, kilka ptaków, dziobatych i pazurzastych, wisiało złowieszczo w pustych przestworzach.

Artysta stał niedbale przy obrazie, ze zgaszonym papierosem w obwisłych wargach. Obojętnie spojrzał na Galinę i oderwał się od ściany. Nieogolony, czerwonooki, brudny.

– Chcesz kupić?

Galina pokręciła głową.

– Przykro mi, nie. Ale te ptaki… Też je widzisz?

Artysta uśmiechnął się tak szeroko, że na zapadniętych policzkach nastroszyła się szczecina.

– Od zeszłego piątku. Nie do wiary! Myślałem, że to delira.

Galina się uśmiechnęła. Cudownie, pomyślała, schizofreniczka i alkoholik widują przyprawiające o gęsią skórkę ptaki.

– Widziałeś sowy?

– Od niedzieli.

– Skąd one się biorą? Dlaczego są tutaj, teraz, w ciągu dnia?

Artysta przeciągnął się i ziewnął, chuchając na nią smrodem starego dymu i przetrawionego alkoholu.

– A kto, kurwa, może wiedzieć? – Mruknął filozoficznie. – Ale jak chcesz znać moje zdanie, to pewnie wina Cyganów.

– Cyganów?

– Albo to jakieś inne czary – ustąpił. – Jeśli naprawdę jesteś ciekawa, przyjdź kiedy indziej, po zmroku, to coś ci pokażę.

– Moja siostra zaginęła – powiedziała Galina. – Myślę, że ma to coś wspólnego z ptakami. Nie możesz teraz wyjaśnić?

– Nie ma żadnego wyjaśnienia. I nie mogę pokazać niczego przed zmierzchem.

Wypluł niedopałek, wepchnął ręce w kieszenie i dał do zrozumienia, że nie powie nic więcej.