Выбрать главу

Galina westchnęła i odwróciła się, by odejść.

– Jestem Galina – rzuciła na pożegnanie. – Do zobaczenia jutro.

– Do zobaczenia. – Skinął głową. – Mam na imię Fiodor.

2 JAKOW

Jakow nie lubił swojego wyglądu – był zbyt prozaiczny, bez odrobiny angielskości, jakiej oczekiwał. Od każdej oszczędnej linii niskiego, krępego ciała do ostatniego najeżonego włosa na głowie, jego powierzchowność oznajmiała światu krzykiem: „rosyjski chłop". Świat zareagował oburzeniem i odepchnął go. Moskwa była szczególnie brutalna pod względem odpychania.

„Limitczik", tak nazywano podobnych mu ludzi. Prawo mieszkania w Moskwie przysługiwało rodowitym moskwianom i ograniczonej liczbie ludzi spoza miasta. Rodowici moskwianie patrzyli na zamiejscowych protekcjonalnie i z pogardą, która zaskoczyła Jakowa, gdy się tu sprowadził, mając raptem dziesięć lat. Dwadzieścia lat później ta nienawiść wcale nie zmalała. Zaczął podejrzewać, że nigdy się nie zasymiluje.

Jakow stał przed oknem w bokserkach i podkoszulku, patrząc na topolę, która sięgała prawie do jego okna na piątym piętrze. Wrony uwiły na czubku gniazdo i zrywający się wiatr miotał nim we wszystkie strony. Jakow martwił się o bezpieczeństwo dwójki młodych. Ich rodziców nigdzie nie było widać, a młodziaki skrzeczały, gdy masa gałązek, patyków, gałęzi i kłaczków kołysała się w podmuchach wraz z wierzchołkiem drzewa. Zastanawiał się, czy ptaszki mają mdłości i co robią w gnieździe we wrześniu.

– Jasza! – Zawołała z kuchni matka. – Śniadanie!

Wciągnął spodnie dresowe, wypchane na kolanach, ozdobione wzdłuż nogawek czerwonymi paskami, które spłowiały po zbyt wielu praniach. W jego życiu było zbyt wiele spłowiałych czerwonych rzeczy – kolejna, w postaci podomki matki, skakała od kuchenki do stołu i z powrotem ze zdesperowaną energią zegarowego mechanizmu.

– Uspokój się, mamo – powiedział Jakow i poklepał staruszkę po ramieniu. Zawsze uważał ją za starą i był zaskoczony w dniu jej urodzin, gdy sobie przypomniał, że ma zaledwie pięćdziesiąt lat. – Jest sobota, nie ma pośpiechu.

– Umówiłam się z Lidą, żeby pójść na cmentarz. Odwiedzić twoich dziadków, a i grób trzeba wyczyścić ze wszystkich tych liści.

– Jest jesień. Jutro spadnie ich więcej.

– Groby muszą być czyste – odparła, uparta i mała. – Jedz.

– Nie czekaj na mnie. Zrób, co musisz. Westchnęła.

– Dasz sobie radę?

– Oczywiście. – Nie było powodu do irytacji. Zawsze się martwiła; nawyk, który nie przeminie. Bądź cierpliwy, pomyślał. Jesteś dorosły, nawet jeśli ona nie zdaje sobie z tego sprawy. – Idź, rób swoje. Baw się dobrze. Naciesz się grobami.

Ściągnęła twarz.

– O zmarłych trzeba się troszczyć.

Wiedział, że lepiej nie dyskutować. Nie było sensu mówić, że niekończąca się, niewdzięczna, bezsensowna praca na cmentarzu niesie pociechę tylko jej, że zmarłych to nie obchodzi.

Jakow wypił herbatę.

Matka wróciła do swojego pokoju, skąd dobiegło trzaśnięcie drzwi szafy i szelest poliestru. Jakow posmarował chleb masłem i ukroił grube plastry sera, wonnego i pełnego dziur. Czekał, aż zostanie sam, i miał z tego powodu wyrzuty sumienia.

Weszła do kuchni, ubrana w pancerz kwiaciastej sukni i ciężkie czarne buty.

– Nic by ci się nie stało, gdybyś odwiedził dziadków.

Dziadkowie. Słabo pamiętał babcię, a dziadka wcale. Matka też go nie pamiętała. Wiedzieli tylko, że był Anglikiem. Słyszeli na wpół pamiętane opowieści i domysły, ale jedyną pewną rzeczą była jego narodowość. To, i fakt, że przez pół roku pracował w radiu, od maja do listopada tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego, jako korespondent anglojęzyczny. W tym krótkim czasie poślubił babcię i zrobił jej dziecko, i został szybko stracony – albo, jak mawiano w czasach Chruszczowa, stłumiony. Nikt nie miał pewności co i jak zostało pogrzebane w grobie z jego imieniem, ale też nikt nie był na tyle ciekaw, żeby to sprawdzić.

– Zostanę w domu, mamo – powiedział. – Może w przyszłym tygodniu. Możemy też pójść do cerkwi, jeśli chcesz. – Rzuciwszy parę słów na uspokojenie, zamienił obecną drobną niedogodność na większą. Za jakiś czas. Sprytne.

– Zobaczymy, Jasza. – Złagodniała. – Niedługo wrócę.

Dopił herbatę, już zimną, i znalazł lornetkę. Przez szkła wyraźnie zobaczył dzioby młodych ptaków, z obwódkami w kolorze żółtka, szeroko otwarte w milczącym krzyku. Wiało coraz mocniej.

Wiatr podrywał liście żółtymi falami, tworzył z nich wiry i pozwalał im opadać na ziemię. Szumiał w suchej trawie na pustej parceli za widocznym z okna ośrodkiem dziennej opieki i gwizdał w pustych butelkach rozrzuconych pomiędzy łuszczącymi się ławkami. Tarmosił sierść psów, które biegały po wysuszonym błocie i zbitej martwej trawie na tej ziemi niczyjej. Ich właściciele podnosili kołnierze i zapalali papierosy, wprawnie osłaniając dłońmi płomyki zapałek, przyjmując uderzenia wiatru na plecy.

Jakow patrzył, jak młody człowiek ściga teriera szkockiego. Pies, rozmyta smuga ruchu, biegał w kółko, bez trudu wyprzedzając właściciela, choć łapy miał tak krótkie, że skrywało je kudłate futro. Kurtka powiewała, gdy młody człowiek biegał za psem, żałośnie wykrzykując jego imię. Podmuch wiatru pchnął młodzieńca w plecy, zmuszając go do niezgrabnego potknięcia, i zarzucił mu kurtkę na głowę. Gdy mężczyzna usiłował się uwolnić, machając rękami, następny podmuch poderwał go z ziemi. Jakow przysunął się do okna, niezupełnie wierząc własnym oczom, ale zbytnio się cieszył ze spędzanej samotnie soboty, żeby odczuć prawdziwe zdumienie czy panikę. Ręce mężczyzny machały teraz szybciej, kurtka się wydłużyła, stopy oddaliły od ziemi, skurczyły w drobne ptasie piąstki, i wisiał w powietrzu, pół człowiek, pół…

Jakow spojrzał na innych ludzi i psy, ale nikt nie okazywał przejęcia, a nawet nie był świadom dziwnego zachowania młodego człowieka. Tylko terier przestał biegać i siedział, przekrzywiając głowę, śledząc wzrokiem coś wysoko w powietrzu. Wtedy Jakow zdał sobie sprawę, że młodzieniec zniknął i tylko wielka wrona łopocze skrzydłami nad pustą parcelą, ścigana przez wyjącego teriera, wlokącego smycz po błocie.

***

Poniedziałki przynosiły niepokój i ściskanie w piersi, pragnienie zakopania się głębiej w poduszki i spania. Zamiast spać, Jakow wstał o piątej rano i wyszedł do pracy. W autobusie tłoczyli się zaspani obywatele, niechętni spojrzeć innym w oczy o tej nieludzkiej porze, kiedy dusza, wciąż wrażliwa po śnie, jest bezradna wobec ataku światła, hałasu czy niemiłego słowa. Jakow, jak reszta rodaków, udał, że zasypia, i schował twarz w podniesionym kołnierzu munduru.

W chwili, gdy zamknął oczy, dmuchnął wiatr, płaszcze się zadarły, psy zaszczekały i wrony zakrakały. Nie mógł w żaden sposób pogodzić się ze sceną, której był świadkiem, więc postanowił uznać ją za halucynację lub dziwną sztuczkę optyczną. Przepędził ją z głowy i zajął się opieką nad wroną, która wypadła z gniazda. Sobotni wieczór i całą niedzielę spędził na doglądaniu ptaka i próbach przekonania matki, że wrony nie wydziobują ludziom oczu. Uśmiechnął się teraz na wspomnienie sprzeczki.

– To dziki ptak – powiedziała matka. – Wypuść go.

– Nie mogę, mamo – odparł. – Tam są bezdomne koty, a on jeszcze nie umie fruwać.

Westchnęła i zajęła się swoimi sprawami, ale godzinę później zapukała do jego drzwi i powtórzyła swoje błagania. Jakow wzruszył ramionami i nakarmił ptaka mieloną wołowiną i gotowaną rybą.

W autobusie trochę się martwił o małą wronę. Stale zaglądał do torby na ramię, gdzie trzymał nowego pupila i zapas jedzenia. Śpiąca wrona stała się niemal talizmanem, pomagającym mu uciec przed dokuczliwym wspomnieniem. Unikał go i wspomnienie powoli się zacierało, aż został tylko ogólny zarys – postać człowieka ze skrzydłami. Skulił się i mocno zacisnął powieki, i omal nie przegapił swojego przystanku.