– Nie wiem – powtórzyła. – Przestań tak do mnie mówić.
Zatrzymał się i odwrócił.
– Jak?
– Właśnie tak. Zachowujesz się, jakby to była moja wina.
– A nie jest?
Z niedowierzaniem pokręciła głową.
– To ty jesteś gliną.
– I robiłem swoje. Robiłem dobrze, a potem ty się zjawiłaś i zaciągnęłaś mnie na spotkanie z tym swoim kumplem, który jest obłąkany, ale miał dość oleju w głowie, żeby się wymigać od tej przygódki, i teraz tkwimy w lochu. Skąd wiesz, że twoja siostra jest tutaj? Skąd wiesz, że ten rozgardiasz ma coś wspólnego z nami?
– Ptaki… – Zaczęła.
– Tak, tak, wiem. Ptaki są wszędzie. I co z tego?
– One są ich oczami. Widzą wszystko. Może, jeśli się dowiemy, co widzą ptaki…
– A niby jak?
Galina usiadła, wyprostowała plecy.
– Zostało jakieś jedzenie?
– Nie. Aha, mam kawałek tego okropnego keksu, który upiekł David. – Przelotny uśmiech rozjaśnił jego brodatą twarz, gdy pomyślał o dziadku, i Galina poczuła wyrzuty sumienia, że go od niego zabrała.
– Wystarczy – powiedziała. Wzięła ze stwardniałych palców Jakowa lepki kawałek ciasta oblepiony kłaczkami i brudem. Jej ojciec miał takie ręce, twarde i szorstkie jak rzemień. Myślała, że wszyscy mężczyźni mają takie. Pamiętała zaskoczenie, gdy podała rękę jednemu ze współpracowników matki i odkryła, że ma miękkie, kobiece dłonie. Co więcej, szybko się dowiedziała, że bardzo mało ludzi ma takie ręce jak jej ojciec; była to jedna z niewielu rzeczy, jakie wciąż o nim pamiętała.
Uklękła przy kracie w drzwiach i kruszyła placek na podłogę, gruchając cicho. Gdy wyciągnęła szyję, mogła zobaczyć kawałek korytarza i na końcu mały otwór strzelniczy, zbyt wąski, żeby zmieścił się człowiek, ale dość duży dla ptaka.
– Chodźcie – wabiła. – Chodźcie, ptaszki, mam dla was dobre ciasto.
Ptak o czarnych, przylizanych piórach przysiadł na parapecie strzelnicy. Przekrzywił łebek, celując lśniącym koralikiem oka w okruszki na podłodze.
– To na nic – powiedział Jakow. – Nie przyleci.
– A skąd wiesz? – Zapytała Galina, nie odwracając się od drzwi.
– Nie mamy szczęścia. Nie rozumiesz? Kiedy Licho i Zlyden są razem, nie mamy szans. Gdy tylko coś może pójść źle, to na pewno pójdzie.
Galina nie odpowiedziała. Kucnęła niżej, palce jej zdrętwiały od kruszenia placka; ciasto kruszyło się i kruszyło, przemieniając w drobny proszek.
Karmiły gołębie, ona i Masza; Masza, wówczas malutka, z jakiegoś powodu niczego bardziej nie pragnęła, niż mieć w domu gołębia. Galina uśmiechnęła się, wspominając drewnianą skrzynkę, którą znalazły przy tylnych drzwiach pobliskiego sklepu monopolowego, pachnącą świeżymi wiórami i kwaśnym rozlanym piwem; jak znalazły patyk i pożyczyły kłębek włóczki od jednej z posępnych starszych pań, które lubiły robić na drutach, siedząc na ławce przy wejściu do ich bloku. Jak podparły skrzynkę na patyku obwiązanym jasnobłękitną włóczką i nakruszyły wczorajszego chleba. Jak czekały z zapartym tchem, chichocząc, na gołębie, które stłoczą się pod skrzynką, jakby nie mogły się doczekać ich schwytania.
Galina chciałaby czuć to samo, co tamtego dnia – lekkie podenerwowanie z odrobiną poczucia winy, gotowa podać wymyślony powód każdemu dorosłemu, który zapyta, dlaczego chcą łapać gołębie, ale drżąca z radosnego oczekiwania, szczęśliwa, że siostrzyczka patrzy na nią z podziwem, że jest zachwycona, że Galina, generalnie niepotrzebna i niezdarna, posiada wiedzę tajemną umożliwiającą budowanie pułapek na gołębie. Zwykle Masza, wówczas pięcioletnia, traktowała ją z życzliwością i delikatnością, jaką dorośli okazują chorującym dzieciom. Galina nie okazywała niewdzięczności – przeciwnie, była przekonana, że Masza jest jedyną osobą pod słońcem na tyle wspaniałomyślną, by kochać kogoś, kto jest antypatyczny – ale wolała pielęgnować te nieliczne strzępki wspomnień, które świadczyły o jej kompetencji.
Ściągnęła brwi na myśl o gołębiu, którego udało im się zwabić wraz z szalejącą garstką innych ptaków. Pamiętała, jak skrzynka opadła z łoskotem, jak ptak bił skrzydłami o drewniane listewki swojego więzienia, niemal podnosząc je z ziemi. Skrzynka podskakiwała na rozgrzanym asfalcie podwórza jak opętana, a one śmiały się, trochę zawstydzone. Wreszcie pobiegły obejrzeć swojego więźnia. Gołąb był zwyczajny, szary, ale lśniący metaliczną zielenią i fioletem, jak plama oleju w kałuży, gdy promienie słoneczne padały na pióra pod odpowiednim kątem. Masza, zachwycona, pogłaskała ptaka.
– Serce bije mu tak mocno – powiedziała. – Czuję, jak skacze pod moimi palcami.
Wtedy Galina zauważyła, że ptak nie jest całkiem zdrowy – nóżki, zakończone pazurkami, łuskowate i gadzie, wydawały się większe niż powinny, opuchnięte i sine.
Masza też to spostrzegła i głośno wciągnęła powietrze.
– Patrz. – Wskazała brudny kawałek sznurka zwisający z nóżki i wybuchła płaczem. Galina z trudem powstrzymała łzy, gdy zrozumiała, że ktoś – pewnie chłopcy, którzy terroryzowali zabłąkane koty i spędzali większość czasu na zabawie w betonowych rurach na pobliskiej budowie – wcześniej schwytali ptaka, przywiązali go sznurkiem i puszczali jak latawiec. Zawiązany za ciasno sznurek odciął krążenie w ptasich łapkach – dlatego gołąb tak łatwo dał się złapać za drugim razem.
Galina otarła łzy Maszy i zaprowadziła ją do domu. Masza niosła biednego gołębia, który już nie walczył o wolność. Wyraźnie pamiętała ptaka z opuchniętymi nóżkami, leżącego biernie na otwartych dłoniach pięciolatki, tak idealny obraz klęski, że lepszego nie można sobie wyobrazić. Próbowały zdjąć sznurek, ale opuchlizna była zbyt duża – łuskowata skóra wybrzuszyła się i gołąb drżał za każdym razem, gdy dotykały zranionej nóżki. Niedługo później już nie mógł się podnieść. Pojechały autobusem do weterynarza. Gołąb zdechł w drodze, więc wysiadanie przy klinice nie miało sensu. Pojechały na ostatni przystanek i czekały, aż autobus zawróci, by zabrać je do domu. Pochowały gołębia w ostatnim ocalałym sadzie i nigdy więcej nie próbowały złapać innego.
Ptak zeskoczył z parapetu na podłogę korytarza, z wahaniem przypatrując się Galinie i okruszkom, najpierw jednym okiem, potem drugim.
– Nie ruszaj się – szepnęła Galina do Jakowa. – Błagam, tylko się nie ruszaj.
Nie odpowiedział, ale przestał chodzić. Galina nie widziała jego twarzy, ale wyobrażała sobie, że obserwuje zbliżającego się niepewnie ptaka z takim samym przejęciem jak ona.
Ptak czujnie dziobnął okruszki, zerkając z ukosa na otwartą rękę Galiny leżącą na podłodze.
– Wszystko w porządku – szepnęła. – Śmiało, jedz.
Ptak jadł, szyja podskakiwała mu z każdym dziobnięciem. Okruszki placka wypełniały wole, ptak wydawał się całkowicie pochłonięty kolacją. Galina przesunęła rękę, centymetr po centymetrze, aż niemal dotknęła ptasiej nogi. Ptak przestał dziobać i przyjrzał się dłoni, która znów znieruchomiała.
Galina przygryzła wargę, czując, jak sucha skóra łuszczy się jej pod zębami, ustępując delikatnemu ciału i gorącej słonej krwi.
– Nie ruszaj się – szepnęła – stój spokojnie.
Ptak zastygł w bezruchu i Galina rzuciła się ku niemu. Uderzyła głową w metalowe pręty drzwi – zupełnie o nich zapomniała – i skrzywiła się z bólu. Wyciągnięte palce musnęły skrzydło w chwili, gdy przerażony ptak zerwał się do lotu, bez większego wysiłku unikając pojmania. Zniknął w otworze strzelnicy na końcu korytarza, a ona wciąż chwytała puste powietrze, wyciągnięta ręka niemal wyskakiwała ze stawu, poskrzypywała w łokciu. Poczuła dłoń na ramieniu.