Выбрать главу

Posterunek policji, gdzie pracował, mieścił się na parterze starszego bloku mieszkalnego – zaledwie sześciopiętrowego, zbudowanego z brązowej cegły. Klatka schodowa pachniała jak wszystkie inne w mieście – dymem papierosowym i kocimi sikami, gotowaną kapustą, której podstępny zapach sączył się spod każdych drzwi, i zaniedbaną starością. Spojrzał na starszego mężczyznę, który akurat wychodził z budynku, jeszcze przed siódmą rano.

– Dzień dobry – powiedział do jego pleców.

Staruszek nie odpowiedział, plecy w podniszczonej kurtce miał przesadnie wyprostowane, jakby kręgosłup zakleszczył mu się w jednej pozycji. Szedł sztywnym krokiem, wsparty na lasce domowej roboty, i Jakow mu współczuł – pewnie weteran; czy w mieście żył jakiś starzec niebędący weteranem? Zbieranie pustych butelek z ulic i placów zabaw, gdzie porzucali je beztroscy młodzi, musiało być trudne. Pewnie dobrze, że było ich tak wiele, bo dzięki temu staruszek nie musiał głodować na emeryturze. Mimo wszystko nie było to dobre życie – bohater wojenny, sędziwy człowiek, zasługiwał na szacunek i trochę odpoczynku. Gdyby był jego dziadkiem, nie musiałby zbierać butelek.

Marszcząc brwi, Jakow wszedł po schodach do biura. Usiadł za biurkiem i ułożył wronę, której nadał imię Carl, w wygodnym kąciku pomiędzy kaloryferem i oknem. Jego biurko stało z tyłu, gdzie odbywała się prawdziwa praca i gdzie nie wpuszczano petentów. Z przodu, za szklanym przepierzeniem z małymi półokrągłymi okienkami, znajdowało się biuro paszportowe, tam zawsze panował duży ruch.

Chciałby tam pracować – zajęcie, choć nudne, było znajome, i każdy mógł stwarzać pozory, że się zapracowuje, przeglądając ważne statystyki, stemplując i wypełniając formularze, a w rzeczywistości myśląc o czymś zupełnie innym. Pozostałym policyjnym obowiązkom brakowało tej swobody.

Na ich posterunku zawsze panował spokój i Jakow pogodził się z myślą, że przejdzie przez życie i odejdzie na emeryturę bez jednego śledztwa w sprawie zabójstwa, bez wyjaśnienia czegoś poważniejszego od awantury domowej czy pijackiej bójki. Nie miał nic przeciw temu; obecny wzrost przestępczości, reketierzy wyłażący z ciemnych kątów, spory terytorialne, morderstwa, tortury – to wszystko go przerastało.

Przekładał papiery na biurku, mając nadzieję, że nie przyciągnie niczyjej uwagi, że nikt nie zwali mu na głowę petenta i nie każe wysłuchiwać kolejnej gorzkiej opowieści o nieszczęściu, któremu nijak nie mógłby zaradzić. Wygłosiłby rutynową przemowę, że zrobią wszystko, co w ich mocy – nie wspominając, że to niewiele, że brakuje im funduszy i morale, że młodzi widzą emeryturę jako odległy raj, a starsi jako niedaleki wodopój, przy którym wreszcie ugaszą pragnienie, że żaden z nich tak naprawdę nie chce tu być i wszyscy żałują, że wybrali ten fach, może z wyjątkiem dziewczyn przy biurku paszportowym.

Udało mu się spędzić ranek na markowaniu ciężkiej pracy i ukradkowym karmieniu wrony za każdym razem, gdy otwierała jasne szklane paciorki oczu, wyczekująco rozdziawiając żółty dziób. Jakow wsuwał kawałki surowej wołowiny w głodne gardło, martwiąc się, czy nie są za duże. Ale Carl przełykał i czekał na więcej. Wtedy Jakow się martwił, czy go nie przekarmia.

– Richards – powiedział ktoś przy jego biurku. – Jesteś potrzebny.

Jakow uniósł głowę i napotkał stalowe spojrzenie porucznika. Pracował tutaj siedem lat, ale przełożony wciąż miał kłopoty z jego nazwiskiem – wymawiał je starannie, jakby zagraniczne słowo mogło mu spalić podniebienie, jeśli nie zachowa ostrożności.

– Za moment, poruczniku Zacharow.

Zacharow oczywiście nie mógł czekać. Przyprowadził starszą kobietę, prowincjuszkę w chustce na głowie, z lśniącymi kopytami butów ortopedycznych na nogach. Płakała, ale jej usta zaciskały się mocno w obronie przed nieuchronnymi emocjami. Jakow dobrze znał taką minę.

Usadził kobietę przed biurkiem i odsunął Carla na bok. Kobieta przyjrzała się uważnie porysowanemu blatowi ze sklejki i stercie papierów, które Jakow ułożył, żeby wyglądać na zapracowanego. Potem podejrzliwie spojrzała na niego. Jej pomarszczona twarz zdradzała, co sobie myśli – uważała, że Jakow jest za młody i za słabo wykształcony, że nie powinien zajmować tego stanowiska i podejmować decyzji, od których zależy ludzkie życie.

– Co mogę dla pani zrobić? – Zapytał Jakow, przerywając bieg nieprzyjemnych myśli.

Carl zaskrzeczał i kobieta ściągnęła brwi.

– Nazywam się Anna Czernina. Mój zięć zaginał. Wyszedł po papierosy i nie wrócił. Córka płacze od dwóch dni.

Jakow zapisał adres kobiety i córki, i rysopis zięcia – oczy: piwne; włosy: kasztanowe; broda: brak; wzrost: 181 cm. Zapewnił, że zadzwoni, gdy tylko czegoś się dowiedzą.

Kobieta wyszła bez przekonania, że Jakow jej pomoże. On był tego pewien.

Gdy zbliżała się pora lunchu, znów przyszedł Zacharow i usiadł okrakiem na krześle obitym wystrzępionym winylem.

– Jasza – powiedział bardziej serdecznie niż kiedykolwiek – dziś dostaliśmy pięć zgłoszeń o zniknięciach.

Człowiek. Skrzydła. Terier szkocki porzucony na pustym polu. Jakow przepędził tę myśl.

– Reketierzy – powiedział.

– To się dzieje w całej Moskwie. Trzydzieści osób w zeszłym tygodniu.

– Reketierzy są w całej Moskwie.

Zacharow wsparł arystokratyczne czoło na rękach splecionych nad oparciem krzesła, jego spojrzenie prześliznęło się po świeżo bielonych ścianach i suficie obwieszonym gołymi żarówkami. Westchnął.

– Tak sądzę. Boże, dlaczego ja?

Jakow wzruszył ramionami i sięgnął po torbę z małą wroną.

– Ładny ptaszek – pochwalił Zacharow. – Skąd go masz?

– W sobotę wypadł z gniazda. Było wietrznie. – I nikt nie zmienił się w ptaka.

– Mogę go popilnować – zaproponował Zacharow.

– Tak? A ja właściwie co mam zrobić?

– Odwiedzisz rodziny i dowiesz się, czy zaginione osoby były zamieszane w jakiś handel.

– A kto nie jest w dzisiejszych czasach?

– Jestem dokładnie tego samego zdania. Zobacz, dla kogo pracowali, zobacz, czy nie są w to zamieszane jakieś gangi czeczeńskie.

Jakow podniósł głowę.

– Czeczeni?

– Tak. Ormianie, Gruzini – ktokolwiek. Narodowości kaukaskie.

– Większość bandziorów, których widuję, to Rosjanie.

Porucznik zmarszczył brwi i rzucił mu notes z nazwiskami i adresami.

– Do roboty.

Jakow wyszedł.

***

Nie mógł zrozumieć, dlaczego matka postanowiła przeprowadzić się do tego miasta. Pewnie, starówka jest piękna. Ale mieszkali na przedmieściach, okropnych, pustych i szarych, gdzie prawie nie było zieleni, gdzie resztki naturalnej roślinności, powykręcanej i zabiedzonej, walczyły o przetrwanie wśród brudu, tłumów ludzi i niekończących się rozkopów na nowych budowach. Człowiek nie mógł przejść jednego metra, żeby grudy gliny nie oblepiły mu butów, a ich ciężar nieuchronnie ściągał do dołu ludzkiego ducha. Nim Jakow dotarł do porządnie wybrukowanych ulic i przystanku autobusowego, zwykle tracił chęć do życia gdziekolwiek, co dopiero tutaj. Anorektyczne topole chyliły się na upartym wietrze, który hulał swobodnie w korytarzach pomiędzy wysokimi płaskimi blokami. Jakow miał nadzieję, że pewnego dnia łączenie się mas powietrza stworzy tornado. Wyobrażał sobie idealny wir porywający sterty odpadków, cegły rzucone beztrosko na niechlujne stosy, samochody zaparkowane przy i czasami na chodnikach. Po prostu wymiatający wszystkie śmieci, zostawione tutaj i zapomniane przez twarde życie. Wciąż się zastanawiał, czy chce, żeby ludzie też zniknęli.