Выбрать главу

– Dlatego. Jesteście ludźmi, jesteście swoi. Te baśniowe istoty… Nie za bardzo.

– Sam jesteś baśniowym stworzeniem – zaznaczyła Galina. – Jesteś gadającym ptakiem.

– Zwyczajne ptaki też mogą mówić. Poza tym tak naprawdę nie jestem ptakiem.

– Twoje pióra mają odmienne zdanie w tej kwestii – powiedział Jakow. – Śmiało, wchodzimy.

Okienko w tych drzwiach było umieszczone wyżej niż w ich niedawnym więzieniu. Jakow złapał Siergieja i bezceremonialnie wepchnął do środka. Zajrzał przez otwór, ale zobaczył tylko ciemność i słabe migotanie. Lekki zapach mleka i trawy powiedział im, że w środku rzeczywiście przebywa Zemuna.

– Patrz – usłyszeli szeleszczący głos Kościeja – to ten ożywiony trup z powierzchni.

– Nie nazywaj go tak – upomniała go Zemuna. – Nie sądzisz, że nikt nie chce, by przypominano mu o jego śmiertelności?

– Mnie nic o tym nie wiadomo – odparł z wyraźną drwiną Kościej. – Co nam przynosisz, gawronie?

– Pióra – odparł Jakow, przyciskając usta do okienka w drzwiach. – Od Ałkonost i spółki. Wiecie, co z nimi zrobić?

Z zewnątrz dobiegło posapywanie i szepty. Jakow westchnął i zaczął majstrować przy prostym zamku, łatwym do otworzenia byle jakim wąskim narzędziem.

– Masz może spinkę? – Zapytał Galinę.

Sięgnęła do kieszeni dżinsów – tych samych, które nosiła, odkąd się tu zjawili. Jakow zdał sobie sprawę, że jego ubranie też jest brudne, i zastanowił się, dlaczego tak mało go to obchodzi.

– Masz. – Galina podała mu smukłą wsuwkę na otwartej dłoni.

Przyglądał się przez chwilę cienkiemu czarnemu kawałkowi metalu, wtulonemu w głęboką zmarszczkę jej linii życia. Przypominała słowo wyrwane z kontekstu, nie pasowała tutaj. Stali w drewnianym korytarzu jakiegoś średniowiecznego pałacu, mając do towarzystwa jedynie blade nieziemskie światło, w miejscu znajdującym się pod rzeką, tunelami metra i tajnymi bunkrami KGB, w miejscu, które na dobrą sprawę leżało zbyt głęboko, żeby w ogóle istnieć. Spinki do włosów nie miały tu prawa bytu. A jednak wcisnął ją w zamek, przesuwając zapadki – tym razem szło mu łatwiej, bo nie musiał pracować na ślepo. Wysunął język, bo przypomniał sobie, że w dzieciństwie to pomagało. Oddychając ciężko, trochę zawstydzony wystawianiem języka, pracował w skupieniu, aż zapadki się przesunęły. Galina poklepała go po ramieniu.

– Czego? – Parsknął z większym rozdrażnieniem niż zamierzał.

– Patrz – szepnęła.

Spojrzał. Więcej żołnierzy, oczywiście, i jeden niósł dziecko na ramionach – straszliwie zdeformowane dziecko, które trzymało go za szyję podobnymi do szponów rękami i okrutnie bębniło piętami po jego bokach, marszcząc mundur. Jakow rozpoznał legendarnego Zlydena. Od grupy płynął zapach starego popiołu i kwaśnego mleka, i Jakow nigdy nie pragnął bardziej niczego, niż znaleźć się jak najdalej od nich.

Koszmarne dziecko zakwiliło, kopniakami zmuszając żołnierza do truchtu. Pochyliło się i ugryzło w ucho swojego wyraźnie zezłoszczonego wierzchowca.

Jakow poczuł, że coś drgnęło w jego duszy na dźwięk płaczu dziecka. Dlaczego nie chciało przestać, dlaczego nie chciało się zamknąć i siedzieć cicho, dlaczego musiało dręczyć go chlipaniem i piskiem, nieregularnymi, zwodniczymi okresami ciszy, które zapowiadały kolejny atak płaczu? Jedyną rzeczą, która teraz powstrzymała go od krzyku – zamknij się, zamknij, bo inaczej… – Był nagły niewytłumaczalny strach, że głos ucichnie zgodnie z jego niewypowiedzianym życzeniem, a wówczas…

– Zrób coś – syknęła mu do ucha Galina, zanim zdążył dokończyć straszną myśl, i wątek się zerwał, rozsypał jak szkiełka w kalejdoskopie, nic, tylko śmieci, upiorne elementy rozdzierającej duszę zabawki, jakiej nigdy nie kupiłby dziecku.

Silne pchnięcie od tyłu rzuciło go pod nogi żołnierzy – drzwi, o których zapomniał, uderzyły go w plecy. Stanęli w nich Kościej i Timur-bej, gotowi do walki.

Jakow skulił się, zakrył głowę rękami, oczekując ciosu. Zamiast zaatakować, żołnierze przebiegli obok niego i jedyny kopniak, jaki otrzymał, był przypadkowy. Podniósł się na czas, by zobaczyć, jak Timur-bej sięga w szeroki rękaw i wyjmuje długie lśniące ostrze.

Kościej stał obok niego, wyjątkowo wysoki, chudy i prosty, z szarym piórkiem w kościstych palcach. Jego zapadnięte policzki wydęły się w parodii oddechu; dmuchnął na piórko, przez cały czas kreśląc lewą ręką symbole w powietrzu.

Jakow nie miał pojęcia, co się dzieje, ale zachował dość przytomności umysłu, żeby uskoczyć przed żołnierzami (starał się nie patrzeć na Zlydena), złapać Galinę za łokieć i odciągnąć ją z drogi. Chciał zakryć jej oczy dłonią, żeby oszczędzić widoku szerokiego błyskającego łuku szabli Timur-beja, matowego lśnienia bagnetów i ciemnego wiru w powietrzu, wzbudzonego przez rękę Kościeja. Pociągnął ją pod ścianę przy otwartych drzwiach celi, przyciskając się płasko do desek, które pomimo upływu stuleci zachowały lekki żywiczny zapach cedru i sosny.

– Nie patrz – szepnął.

Patrzyła. A dlaczego nie? Była dorosła, nie była wyimaginowanym dzieckiem, które Jakow chronił w swojej pokręconej wyobraźni; nie musiała się odwracać, gdy bagnety i szable dźgały i cięły, zostawiając po sobie gorączkowo rozkwitające czerwone goździki; mogła obserwować powietrze gęstniejące w szarą chmurę – urok Sirin dudnił w niej krótkimi błyskawicami, przesycając powietrze zapachem ozonu, grzejąc ścianę za ich plecami i sprawiając, że wydzielała aromat żywicy, lata i poziomek.

Chmura otoczyła żołnierza, który niósł Zlydena, i zestaliła się – wyglądała jak płynna porowata, z grubsza ociosana bryła betonu. Gdy skrzepła, pozostali żołnierze, wielu zakrwawionych, odsunęli się od niej, nie wiedząc, co czynić. Zlyden zniknął, a Licho się nie pokazało – Jakow czuł, że bez swoich dozorców żołnierze nie grzeszą odwagą.

Jakow zrobił krok do przodu, podnosząc dłoń, żeby zakończyć potyczkę. Ku jego zaskoczeniu nawet Timur-bej się cofnął i wytarł szablę o rękaw.

– Obywatele – powiedział do żołnierzy – jesteście aresztowani za zakłócanie spokoju. Proszę oddać broń.

– Nie – odparł jeden z nich. – Dlaczego mielibyśmy cię słuchać? – Przeniósł spojrzenie na jednego ze swych towarzyszy, wykrwawiającego się na ziemi. Krew, zaskakująco prawdziwa, wsiąkała w zieloną wełnę munduru i plamiła ją na czarno.

Ile razy mogą umrzeć zmarli? – Zastanowił się Jakow. Wiele, przyszło mu na myśl. Martwi zawsze umierają, za każdym razem, gdy żywi myślą o ich śmierci, jak dziecko, które płacze w łóżeczku, i milknie, by zacząć płacz na nowo – umierał setki razy, zabity przez samą myśl, by następnie wrócić do życia, płakać i znowu umierać. Jak żołnierz z dawnej wojny, który padał w zwolnionym tempie, od bagnetu, od kuli, od ostrza szabli; żołnierz, który pośliznął się we własnej krwi i osunął na ziemię, by spocząć wśród czerwonych goździków, znowu i znowu. Leżał nieruchomo tylko wtedy, gdy ktoś przyszpilił go wzrokiem.

Galina delikatnie odsunęła go na bok.

– Powinniście go posłuchać – powiedziała – bo Zlydena i Licha tu nie ma. Przehandlowaliście swoje szczęście, i nasze. Ja tylko szukam siostry, choć nie wiem, czy zdołam ją znaleźć bez szczęścia. Jeśli nie chcecie nam pomóc, to chociaż pozwólcie nam przejść.

Żołnierz otworzył usta, żeby odpowiedzieć, lecz nagle jego klatka piersiowa wybuchła z głośnym hukiem – nie rozkwitły goździki, ale ziejąca czerwona paszcza otworzyła się w jego piersi, obrzeżona białymi kawałkami żeber podobnych do głodnych zębów. Powolny wilgotny syk wypłynął z jego pobielałych warg, pokrytych różową pianą. Kolana się pod nim ugięły i upadł na twarz, składając się niczym leżak.