– W porządku – powiedziała Elena. – Są wszyscy. Jak myślisz, Kościeju, co najpierw, czar czy klątwa?
– Klątwa – odparł Kościej i schował białe pióro do kieszeni długiego czarnego surduta. – Zacznijmy od zabawy.
Rzucił czarnym piórem w Sławę, który zrobił unik, ale pióro podążyło za nim jak pocisk wyszukujący cel. Przyczepiło mu się do głowy i bandyta krzyknął z bólu, gdy czarna, podobna do smoły substancja wyciekła z pióra, zalewając jego twarz i wrzeszczące usta.
Licho śledziło rozwój wydarzeń jedynym płonącym okiem. Często przełykało ślinę i rozglądało się, jakby szukając drogi ucieczki, ale gdy smoła lała się i spływała, tworząc długie nacieki niczym topiący się wosk, skupiło spojrzenie na Sławie, jakby przyciągane do niego przez jakąś niewytłumaczalną siłę.
Rusałki poluźniły więzy i Licho rzuciło się ku Sławie, teraz amorficznej bryle smoły. Puściły sznur i Licho skoczyło na swoją ofiarę, zaślinione, z wyciągniętymi pazurami. Dopadło Sławę jednym długim susem, owinęło go łuskowatymi ramionami i przywarło doń, nagle uległe i zadowolone.
– Co się dzieje? – Szepnął Fiodor.
– Klątwa – wyjaśnił Kościej. – Licho uczepi się jego. Czegokolwiek by spróbował, skończy się niepowodzeniem.
– Nie zabijesz go?
Kościej odwrócił się; w półmroku jego policzki były czarnymi dziurami, a oczy ledwo pobłyskiwały pod ciężkimi ciemnymi powiekami.
– Nie jestem litościwy. Zwą mnie istotą chtoniczną. Zwą mnie Nieśmiertelnym, ale śmierć jest moją domeną i nie chce mieć nic wspólnego z takimi jak on. Niech chodzi po ziemi już zawsze, jak przeklęty Kain z czerwonym piętnem na twarzy, niech Jednookie Licho podąża za nim przez całą wieczność.
– Zostawisz je tutaj?
Kościej wzruszył ramionami.
– Słyszałeś hrabinę. Lepiej wy niż my.
– Ale myślałem…
– Nie ma znaczenia, co myślisz – przerwała mu Elena. – Dopóki przebywasz na powierzchni, nie jesteś przyjacielem. Wy macie swoje problemy, my swoje. Wrzuciliście pod ziemię dość trupów i zepsutej magii. Sami mierzcie się z własnymi problemami.
– Ona też nie jest dobrotliwą istotą – powiedział Kościej z nutką sympatii, która ożywiła jego starczy, łamiący się głos.
Smoła zgęstniała wokół Licha, przemieniając je w bezkształtną bryłę – Sława wyglądał jak garbus, Licho stało się brzydką naroślą. Smoła zaczęła się topić i wkrótce została wchłonięta, zostawiając tylko parę ciemnych plam i kropel na podłodze chaty.
Sława zadrżał, zadygotał, wstrząsany konwulsyjnymi spazmami. Licho stało się garbem na jego plecach, mniejszym niż wcześniej, ale szpecącym i na tyle dużym, by rozedrzeć rdzawobrązową kurtkę na szwie. Bandyta rozglądał się dziko, jakby Licho wyzierało z jego szeroko otwartych oczu.
– Idź – ponaglił Kościej. – Idź i nie wracaj do Kołomienskoje, bo inaczej pożałujesz.
Sława przygarbił się, patrząc na nich wzrokiem osaczonego wilka.
– Wiem, gdzie jest twoja śmierć – warknął do Kościeja i wyskoczył ze świateł w otaczającą ich ciemność. Usłyszeli chrzęst śniegu i trzask gałązek. Fiodor odetchnął z ulgą.
Kościej też westchnął.
– Każdy wie, gdzie jest moja śmierć – powiedział, patrząc w ślad za uciekającym Sławą. – Tylko nikt nie rozumie, że to nie ma znaczenia.
– Co masz na myśli? – Zapytał Jakow. Milczał do tej pory, stojąc z przechyloną głową, jakby słuchał jakichś dalekich szeptów, a nie tego, co się wokół działo. – Dlaczego to nie ma znaczenia? Nie boisz się, że ktoś ją znajdzie?
Kościej wyjął z kieszeni białe piórko.
– Można ją znaleźć, ale nie można zniszczyć. Jak zniszczyć negację?
– Metafizyka – wtrąciła Elena. – Dalej, zamień ptaki w ludzi.
– Czekaj – poprosiła Galina. – Jesteście pewni, że wszystkie są tutaj?
– Pewniejsi nie będziemy – odparła Elena. – Rusałki wraz z Pierwszą Kawalerią przetrząsnęły wszystkie zakamarki i spędziły je tutaj.
– Myślałem, że mówiłaś, że kawalerzyści są symbolami – powiedział Fiodor.
Elena niecierpliwie potrząsnęła głową, aż uwolnił się długi pukiel jej gładko zaczesanych włosów.
– A co to ma wspólnego z ich zdolnością do płoszenia ptaków?
Kościej przysunął się do świateł, które teraz zapłonęły jaśniej. Białe pióro w jego palcach zadrżało i wydłużyło się, strzelając długimi mackami oślepiająco białej mgły, która falowała na tle ciemności chaty jak płomienie zorzy polarnej.
Ptaki, niewidoczne w czarnych gałęziach drzew, wzbiły się do lotu na spotkanie z owijającymi je mackami. Mgła rozpościerała się, aż Fiodor ujrzał przed sobą tylko biel, a w końcu musiał odwrócić wzrok.
Gdy znowu spojrzał, zobaczył zwyczajnych ludzi. Pióra przemieniły się w czarne, szare i brązowe ubrania, tylko gdzieniegdzie rozweselone plamami żywszych kolorów. Rozglądali się, jak zbudzeni z głębokiego snu. Fiodor próbował sobie wyobrazić, czy ich życie w ptasiej postaci stało się tylko mglistym wspomnieniem, niewyraźnym jak przeżycia z marzeń sennych? Czy się zastanawiali, jak tutaj trafili? I, najważniejsze, co czuli, budząc się we własnym ciele w Kołomienskoje o świcie?
Próbował sobie wyobrazić ich życie, ich marzenia. Byli po prostu jak wszyscy inni. Pomyślał o czasach, gdy się wszystko zmieniło, i był rad, że wybrał życie na ulicach, malowanie ekspresyjnych Cyganów i sentymentalnych pejzaży, że nie musiał mieć do czynienia ze zmieniającym się klimatem ekonomicznym i politycznym. Mógł ignorować przestraszone spojrzenia ludzi, którzy czuli, że ich świat się wali, gdy przemysł naftowy został sprywatyzowany, a anonse najeżyły się przerażającymi, obcymi nazwami stanowisk – copywriter, developer, manager. Technodzieciaki, w okularach i z ziemistą cerą, od dzieciństwa predestynowane do zawodu inżyniera, rzucały szkołę i otwierały własne firmy informatyczne, podczas gdy inżynierowie, nagle na krawędzi śmierci głodowej, sprzedawali papierosy przez okienka kiosków na stacjach metra.
Fiodor wspomniał rozmowę, którą kiedyś podsłuchał na ulicy. Dwaj mężczyźni, obaj niscy, szczupli i nijacy – najpewniej inżynierowie albo młodsi pracownicy naukowi – przystanęli przy jego obrazach. Nie po to, żeby je kupić (w tej kwestii miał doskonały instynkt), ale gapić się na zapraszający bezchmurny błękit letniego nieba na jednym z płócien.
– Muszę zmienić pracę – odezwał się jeden z nich. Wyglądał jak uosobienie sowieckiego inżyniera, szare nieszkodliwe stworzenie, nieśmiałe do punktu niewidzialności. – Swieta chce sprywatyzować mieszkanie, babcia niedomaga, a jej emerytura wystarcza tylko na ryby dla kota.
– Możesz pracować dla mnie – powiedział jego towarzysz. – Możesz sprzedawać szale, mamy spółkę z tymi rękodzielnikami z Wołogdy. I ładne koronki.
– Sprzedawać? – Powtórzył z niekłamanym strachem jego rozmówca. – Nie mogę. Nie umiem.
– Nie ma się czego uczyć – zapewnił go przyjaciel. Jego roztargnione spojrzenie prześliznęło się po Fiodorze, obojętne, jakby był nieożywiony jak jego obrazy. – To łatwe, wystarczy podnosić towar i głośno go zachwalać.
– Nie umiem być głośny – powiedział z rozpaczą w głosie domniemany inżynier.
Gdy Fiodor obserwował, jak ludzie przed chatą spoglądają jeden na drugiego i kręcą głowami, próbując sobie przypomnieć, i jak płaczą w milczeniu, zrozumiał, co ich łączy. Ludzie-ptaki byli tymi, którzy nie umieli być głośni, w żadnym znaczeniu tego słowa – oni tylko próbowali radzić sobie najlepiej jak umieli, czepiając się wspomnienia o godności, na którą nie było miejsca w nowej kapitalistycznej dżungli, bujnej, duszącej i kuszącej, ale blokującej widok na wszystko prócz nich samych. Litował się nad ich niemotą, nad ich niezdolnością do przystosowania się albo cofnięcia czasu.