3 FIODOR
Fiodor bał się Cyganów. Gdy był mały, matka odradzała mu zbytnie oddalanie się od domu, mówiąc:
– Cyganie cię porwą. Kradną dzieci, a potem je sprzedają.
Fiodor bawił się na ganku, w chłodnym cieniu pachnącym próchniejącym drewnem, rzadko wychodząc poza dom i płot odbarwiony przez deszcze.
Ojczym, który z nimi zamieszkał, był nieświadom cygańskiego problemu.
– Idź się bawić na dworze – namawiał małego Fiodora. – Co ty, głupi?
– Ale Cyganie – próbował wyjaśnić. – Zabiorą mnie.
Ojczym wybuchnął śmiechem i zepchnął go z ganku.
– Cyganie nie są głupi. Czemu mieliby kraść dziecko, które jest warte nie więcej niż pół rubla?
Wtedy Fiodor poszedł, szlochając w milczeniu. Miał nadzieję, że natknie się na jakichś Cyganów, którzy go ukradną i w ten sposób dowiodą, że ojczym nie miał racji. Wyszedł za płot i ruszył gruntową drogą, jedyną ulicą we wsi Wasiliewskoje, gdzie się urodził i mieszkał przez całe życie. Rząd parterowych drewnianych domów i gęgające brudne gęsi bratające się z nielicznymi nastroszonymi kurami – ot, cała wioska. Minął jedyny sklep, a potem droga doprowadziła go do małej kępy sosen na piaszczystych wydmach; nosiły nazwę Pustynia, zbyt pompatyczną dla tak małego miejsca. Ale w powietrzu unosił się zapach świeżej sosnowej żywicy, świeciło słońce i poziomki plamiły mu palce słodką krwią.
Przez całe popołudnie leżał na plecach, wtapiając się w nagrzany piasek i pachnące sosną powietrze, przełykając łzy słodkiej melancholii, gdy myślał, jak Cyganie zabiorą go do jakiegoś magicznego, groźnego kraju, i jak przykro będzie matce – może na tyle przykro, że każe ojczymowi iść precz, skoro to będzie jego wina.
Słońce przesunęło się ponad nim, zetknęło z wierzchołkami wydm, aż zaskwierczały w białym blasku, i zatonęło za nimi. Cienie wydm zrobiły się błękitne i sięgnęły jego twarzy, piasek go chłodził, a poziomki skryły się w mroku. Wtedy znienawidził Cyganów, że wzgardzili nim jak wybrakowanym towarem. Nadszedł czas, by wrócić do domu, spojrzeć w zadowoloną twarz ojczyma i przyznać, że miał rację – Fiodor był nic niewart i nawet Cyganie o tym wiedzieli.
Przeprowadzili się, gdy Fiodor miał pójść do szkoły. Jak pielgrzymi, jechali pociągiem na północny zachód, aż dotarli do Zwenigorodu. Fiodor nie spał w pociągu, tylko powtarzał słowo – Zwe-ni-go-rod – w rytm stukotu kół. Wyobrażał sobie rozmigotane miasto, radosne miasto, ożywione wesołym dźwiękiem tysiąca cerkiewnych dzwonów, miasto obiecujące szczęście i pogodę. Okazało się pokryte asfaltem i nawet drzewa były zakurzone. Siedmioletni Fiodor poczuł znajome ukłucie zawodu, gdy odkrył, że nazwa jest kłamstwem.
Jednakże Cyganie tu byli. Wychodzili ze stacji kolejowej, matka i ojczym sprzeczali się, czy kierowca, któremu zapłacili za przewóz rzeczy do nowego mieszkania, już przybył. Nagle ojczym urwał i splunął.
– Pierdolone Cygany – burknął. – Nie chce mi się wierzyć.
Młody Fiodor prześledził kierunek jego spojrzenia i wlepił wzrok w barwną grupę. Jaskrawo odziani mężczyźni i kobiety siedzieli na workach i zrolowanych kocach, rozmawiając głośno w języku, którego nie rozumiał – w tajemnej mowie Cyganów, jak się domyślił. Kilkoro na wpół nagich brzdąców bawiło się w kurzu. Wszyscy mieli ciemną skórę i błyszczące czarne oczy, kobiety nosiły długie kwiaciaste spódnice, podzwaniające kolczyki i naszyjniki. Zęby mężczyzn lśniły bielą w brodatych twarzach. Wtedy po raz pierwszy zobaczył prawdziwych Cyganów i stał jak urzeczony, dopóki matka nie szarpnęła go za rękę, ciągnąc za sobą.
– Nie gap się – powiedziała z rozdrażnieniem i zwróciła się do męża: – Do ciebie też mówię. Zobaczą, że na nich patrzycie.
Za późno – jedna z kobiet wstała z tobołka i podeszła do nich, wołając gardłowo z obcym akcentem:
– Czekaj, piękna, powróżę ci, piękna, jak pozłocisz mi rękę!
– Nie, dziękuję – odparła stanowczo matka i odwróciła się, by odejść. – Nie wierzę w takie rzeczy.
Cyganka nie dała się łatwo zniechęcić. Zacisnęła ciemne palce na nadgarstku matki Fiodora i zagadała tak szybko, że słowa zlały się w groźny potok:
– Jak nie pozłocisz mi ręki, twoje oczy wybuchną, twoje łono wyschnie, twoje dziecko ucierpi… – Przez cały czas wyciągała drugą dłoń, jakby podając na niej coś niewidzialnego.
Matka Fiodora zatrzymała się i sięgnęła do torebki.
– Masz – powiedziała i wcisnęła pieniądze – nie monety, prawdziwe papierowe pieniądze – w otwartą dłoń kobiety. – Tylko zostaw nas w spokoju.
– Nie mów, że to były nasze pieniądze na zakupy – warknął ojczym. – Nie do wiary, że to zrobiłaś.
Matka obrzuciła go groźnym spojrzeniem i opiekuńczo przyciągnęła Fiodora do siebie. Choć nie wierzyła w uroki, wolała kupić sobie spokój niż sprawdzać, czy na pewno są nieszkodliwe. Fiodor był za mały, by ubrać w słowa tę nową wiedzę, ale niejasno zdawał sobie sprawę, że nawet mało realna pogróżka nabiera znaczenia, gdy jest skierowana pod adresem kogoś, kogo się kocha. Jego cierpienie było warte prawdziwych papierowych pieniędzy. Nigdy o tym nie zapomniał.
Życie małego Fiodora upływało w spokoju, więc doświadczenia kształtujące osobowość nie były zbyt liczne. W późniejszym wieku zdumiewał się, że mógłby je policzyć na palcach jednej ręki. Najpierw Cyganie, niejasne zagrożenie, opiekuńczość matki i obojętna złośliwość ojczyma; potem akwarele kupione przez matkę w prezencie na pierwszy dzień w szkole. Pamiętał pierwszy września, on w nowym mundurku – niebieska bluza z odpowiednio dobranymi spodniami – w rzędzie dzieci na szkolnym dziedzińcu. Dziewczynki miały białe kokardy we włosach i białe fartuszki na brązowych sukienkach. Wszyscy uczniowie przynieśli kwiaty dla nauczycieli, głównie mieczyki. Nie pamiętał reszty szkolnego dnia, ale zachował w pamięci komplet dwudziestu czterech farb, maleńkie studzienki zatopione w ozdobnej drewnianej skrzyneczce, sprezentowane mu przez matkę, gdy wrócił do domu. Dostał również blok porowatego, włóknistego papieru, który zachłannie pił farbę.
Malował tyle, że kolory szybko się skończyły i została tylko odrobina farby na dnie czarnej studzienki, zakrzywiona jak brud pod paznokciem. Przechodził krótki czarny okres, aż matka się zmartwiła i kupiła mu drugie pudełko. Śnił o malowaniu i marzył o malowaniu w czasie niekończących się szkolnych dni. Gdy nadeszła zima, zostawiał puste strony, wyobrażające śnieg, otulający wszystko dokoła, i znaczył go samotnymi odciskami stóp ptaków i ludzi. Chciał rysować Cyganów, ale zrezygnował, ze strachu, że sztuka jest aktem na tyle magicznym, by przyciągnąć ich mroczną uwagę. Kryli się w zakamarkach jego obrazów, sugerowani cieniami, błyskiem zębów i złotej biżuterii. Starał się trzymać ich z daleka, ale wciąż znajdowali drogę.
Latem ściągali do Zwenigorodu młodzi ludzie z Moskwy, przyszli studenci biologii, na letnie praktyki. Fiodor obserwował ich nieśmiało, gdy maszerowali z dworca kolejowego na przystanek, skąd autobus zabierał ich do tajemniczej Stacji Polowej. Nieśli plecaki, śmiali się głośno, palili papierosy i generalnie zachowywali się tak, jakby miasto do nich należało. Ojczym nie szczędził słów krytyki.
– Patrz na tych smarkaczy – mówił. – Cholerni moskwianie. Panoszą się jak u siebie, jakby ich gówno pachniało bzem.
– Moskwianie są gorsi od Cyganów? – Ośmielił się spytać Fiodor.
Ojczym splunął, jego surowa twarz się pobruździła.
– Złodziej pozostanie złodziejem, jakkolwiek go pomalujesz.