Выбрать главу

Fiodor obserwował oddalające się plecaki, dżinsy, płócienne tenisówki. Nie wyglądali na złodziei i podzielił się tą uwagą.

– Moskwa jest uprzywilejowana – powiedział ojczym. – Widzisz to? -. Wskazał pękający asfalt i bezpańskie psy śpiące w cieniu sklepu, w którym nigdy nie było nic ciekawego. – My nie mamy nic. Żeby ci wszyscy partyjni szefowie w Moskwie mogli jeść, pić i robić, co tylko zechcą. Okradają resztę kraju i zabierają wszystko do Moskwy. Ktokolwiek tam mieszka, jest złodziejem, to jasne jak słońce. Wypisz, wymaluj jak te cygańskie rzezimieszki, pożal się Boże.

Gdy Fiodor dorósł, nie przestał malować. Zaczął rozumieć stanowisko ojczyma, ale jednocześnie chciał jechać do Moskwy, do tej krainy obfitości i beztroskich studentów, którzy zjawiali się co roku jak migrujące jaskółki i wyjeżdżali przed końcem lata. Chciał posmakować wolności, i gdy skończył szkołę, złożył podanie na Uniwersytet Moskiewski, na wydział biologii, choć ten kierunek niewiele go interesował. Po prostu chciał pewnego dnia zawitać do miasta, w którym przemieszkał dziesięć lat jako gość, jako przelotny ptak.

***

Nie zdał egzaminów wstępnych, ale zwlekał z powrotem do domu. Zadzwonił do matki i skłamał, że niespodziewanie coś się skomplikowało, i spędził noc na dworcu kolejowym. Rankiem zostawił walizkę w przechowalni i poszedł zwiedzać – złożył obowiązkową wizytę na Placu Czerwonym i w Mauzoleum, pogapił się trochę na sobór Świętego Bazyla. Wędrował krętymi ulicami i przystawał na mostach, patrząc na zielonobrązową rzekę. Wszędzie zabierał blok i akwarele, i robił szybkie szkice, głównie tylko plamy kolorów z sugestią kształtów, gdy coś mu się spodobało.

– Jesteś całkiem niezły – powiedziała jakaś dziewczyna.

Podniósł głowę i zobaczył, że jest Cyganką – długa spódnica, włosy czarne jak sadza, łagodne oczy i usta. Opadła go panika i wymamrotał:

– Proszę, nie rzucaj na mnie uroku. Nie mam pieniędzy, słowo. Jestem spoza miasta.

Dołeczki pojawiły się w kącikach jej ust, jakby powstrzymywała się od uśmiechu.

– Nie rzucę uroku, przystojniaku – powiedziała, wyraźnie ciesząc się władzą, jaką nad nim odczuwała. – Namaluj mi obrazek, a będziemy w zgodzie. Nawet dam ci talizman dla ochrony przed cygańską klątwą.

– Nie wierzę w talizmany.

Zaśmiała się.

– Ale wierzysz w klątwy? Śmiało, maluj.

– Możesz wziąć ten. – Podsunął jej szkicownik z najnowszym widokiem na rzekę i Ogród Aleksandra, oddany w plamach zieleni i światła.

Pokręciła głową, aż zadzwoniły kolczyki i naszyjniki.

– Chcę dostać swój portret.

Posłuchał, nie całkiem pewny, dlaczego. Malował szybkimi pociągnięciami, nie czekając, aż akwarela lekko rozcieńczona cuchnącą wodą z rzeki wsiąknie w papier, nakładał ją grubo jak farbę olejną. Połączył czerń z błękitem, tworząc chmurę jej włosów, namalował złoto i srebro na smukłych nadgarstkach, musnął usta karminem, z zieleni i żółcieni wyczarował szal i szerokie spódnice. Malował w zapamiętaniu, przeżywając katharsis – wreszcie, wreszcie się poddał, nie zdołał utrzymać Cyganów z daleka. Teraz na pewno zostanie ukradziony; czuł ulgę na tę myśl. Gdy spotka cię wszystko, czego się zawsze bałeś, już nie masz się czego bać.

Dziewczyna spojrzała z uśmiechem na obraz.

– Podoba mi się. Masz. – Zdjęła z szyi cienki łańcuszek z miedzianym krążkiem i podała go Fiodorowi. – Oto twój talizman. Teraz żaden Cygan nie zrobi ci krzywdy.

Przyjrzał się uważnie matowemu krążkowi, który wyglądał jak stara moneta wypolerowana tak bardzo, że wszystko się na niej zatarło.

– Naprawdę działa?

– Nie, podobnie jak klątwy. Śmiało, włóż. Posłuchał.

– A teraz, masz coś do zrobienia? – Zapytała.

– Nie – odparł i poszedł za nią, gdy skinęła ręką. W drodze opowiedział jej o zawalonych egzaminach i zakurzonym asfalcie Zwenigorodu, mięknącym pod nogami w letnim skwarze. Wyznał, że nie ma żadnych planów ani chęci powrotu.

– Możesz dołączyć do mojego taboru – zaproponowała.

Przypomniał sobie, że tak zwie się grupa Cyganów. Tabor Cyganów – jak wataha wilków czy tabun koni, specjalne, zarezerwowane słowo.

– Nie, dzięki. Chyba jeszcze nie jestem gotowy. Dokąd idziemy?

Wskazała przed siebie na przysadzistą, ogromną budowlę z łukowatymi oknami. Rozpoznał dworzec kolejowy.

– Dworzec Pawelecki – powiedziała. – Tu się zatrzymaliśmy, przynajmniej na razie. Mają ładną poczekalnię i dziedziniec. Potrzebny nam dziedziniec dla niedźwiedzia.

– Niedźwiedzia? – Powtórzył.

Skinęła głową.

– Uhm. Chyba jesteśmy w tym mieście jedynym taborem, który daje przedstawienia z niedźwiedziem. Tylko że się starzeje.

– Aha.

Na dworcu kłębiły się tłumy podróżnych. Fiodor, zaatakowany zgiełkiem głosów i ostrych krzyków dzieci, przytulił szkicownik do piersi.

– Tam są Romowie. – Dziewczyna wyciągnęła rękę.

Wyglądali inaczej niż ich zapamiętał. Zamiast jaskrawych strojów mieli bure miejskie ubrania, podniszczone i brudne ze starości. Tylko ich ciemne twarze wskazywały, że są naprawdę obcy.

– Ich ubrania… – Fiodor się zająknął. – A ty? Jesteś ubrana jak prawdziwa Cyganka.

Dziewczyna parsknęła śmiechem.

– O to ci chodzi? Wracam z przyjęcia. Kostiumy wkładamy tylko na występy.

– A w zwyczajnych ubraniach okradacie ludzi.

Dziewczyna obrzuciła go długim spojrzeniem.

– Jasne, tak. Chcesz zobaczyć niedźwiedzia?

Skinął głową i poszedł z nią przez halę dworcową na małe trawiaste podwórko na tyłach. Ukradkiem sprawdził, czy zegarek wciąż ma przymocowany do paska i czy pasek wciąż okala nadgarstek.

Niedźwiedź, przywiązany łańcuchem do drewnianego pala niedbale wbitego w ziemię, był stary i artretyczny. Jego kaprawe oczy patrzyły na Fiodora z obojętnością zrodzoną ze starości i trwającej przez całe życie niewoli. Sierść pod oczami miał lepką od śluzu, a brodę gołą, jakby za często ją pocierał. Wielkie łyse miejsca widniały również na bokach, skóra szarzała wśród wyliniałego brązowego futra jak łaty porostów na kamieniu. Niedźwiedź cuchnął mokrym psem, jodyną i zepsutymi zębami.

– Biedne zwierzę – powiedział Fiodor.

– Biedny Misza – zgodziła się dziewczyna. – Jest taki stary. Moja mama mówi, że nie przeżyje zimy.

Niedźwiedź siedział na zadzie, jego boki wznosiły się ciężko, różowy jęzor zwisał spomiędzy połamanych zębów. Fiodor wątpił, czy przeżyje nawet lato.

– Nazwaliście go Misza?

Dziewczyna się roześmiała.

– Tak, wiem. Oryginalnie, prawda? Przy okazji, jestem Oksana. A ty?

– Fiodor. – Zastanowił się. – Dlaczego mnie tu przyprowadziłaś?

– Powiedziałeś, że nie masz nic do roboty. – Wciąż się uśmiechała, ale jej oczy wyrażały rozczarowanie.

Gdyby był starszy albo mniej zaaferowany, zrozumiałby, że dziewczyna okazuje uprzejmość nieznajomemu, szuka przyjaciela albo po prostu wyciąga pomocną dłoń. Gdyby nie wieloletni lęk przed porwaniem, powstrzymałby obraźliwe słowa:

– Słuchaj, powiedziałem ci, że nie mam pieniędzy. Żadnych. Oksana tylko na niego patrzyła. Niedźwiedź stęknął.

– Lepiej już pójdę. – Miał dość rozsądku, żeby nie dodać: „Nie chciałem cię przelecieć", ale pomyślał o tym i podejrzewał, że Oksana odgadła jego myśli.

***

Nigdy nie wrócił do Zwenigorodu – kolejne spotkanie z Cyganami, po którym został mu amulet i wspomnienie starego chorego niedźwiedzia, przekonało go, że powrót oznaczałby stagnację i śmierć. Gdy solidne w swoim czasie struktury i ideologie legły w gruzach, a usługi publiczne padały jedna po drugiej, nauczył się wieść życie ulicznego artysty. Mieszkał na dziko, gdy nie miał innych możliwości, preferując strychy kamienic w centrum, niedaleko Arbatu, gdzie sprzedawał akwarele, a kupował akcesoria malarskie i wódkę; najbardziej lubił ulicę Hercena. Czasami zatrzymywał się u hipisów, którzy upodobali sobie Arbat i tamtejszych artystów, i tylko nieliczni mieli coś przeciw jego nocnej obecności na tej czy tamtej wersalce. Zimy bywały ciężkie, ale dawało się je przeżyć. Gdy na strychu za bardzo doskwierał mróz, zwlekał się po schodach na ulice, do błyskających świateł ambulansów, które w szczególnie mroźne noce zbierały bezdomnych i zawoziły ich do szpitali, schronisk i wszędzie tam, gdzie były dla nich łóżka i jedzenie. Doskonały przykład syzyfowej pracy, ponieważ zimy powracały, bezdomnych przybywało, a pogotowiu wciąż obcinano fundusze.