Выбрать главу

Nie tęsknił do zimy, dlatego we wrześniu zaczynał pić, więcej się martwił i mniej malował – w tym czasie już tylko na dachach i strychach. Za każdym razem, gdy widział Cyganów, szukał wśród nich Oksany, ale albo jej nie było, albo jej nie rozpoznał w zwykłym ubraniu – lepiej pamiętał jej kolczyki niż twarz. Malował ją czasami, w nadziei że przywoła dziewczynę przez magię sympatyczną, co okazało się równie bezużyteczne jak starta moneta zwisająca na łańcuszku z jego szyi.

Turyści lubili kupować portrety Oksany – lubili wszystko co barwne i egzotyczne, jak sroki. Byli również hałaśliwi jak sroki, mówili do niego głośno, powoli, wyraźnie wymawiając sylaby. On tylko się uśmiechał i nie zdradzał, że rozumie angielski; nie musiał – wymiana sztuki na zagraniczne zielone pieniądze była milczącą transakcją. Co więcej, gdy udawał głupiego, słyszał, co o nim mówią: „Okropne, widzisz, jaki jest pijany? To problem tego kraju, komunizm naprawdę spierdolił im życie. Miejmy nadzieję, że teraz będzie lepiej. Ale ciągle piją".

Akurat się poprawi, myślał Fiodor. Choć jeszcze młody, nauczył się, że wszystko idzie ku gorszemu, nie ku lepszemu, że zwycięża entropia, że pomimo pozorów porządku wszechświat ma jeden kierunek – zmierza ku cieplnej śmierci, tak mówi druga zasada termodynamiki, a kim on był, żeby się spierać z Herr von Helmholtzem? Wszystko dąży do najniższego stanu energetycznego, a Fiodor swój odnalazł.

***

Odkrycie, że nie jest jedynym, który znajduje stabilną równowagę w nisko położonych miejscach, było tylko kwestią czasu. Blisko ziemi czas zwalniał, a gdy przyciskał ucho do płyt chodnika, nie dbając, że przechodnie biorą go za pijaka, słyszał głosy, ciche jak szept rosnącej trawy, skarżące się i płaczące w bezustannym pomruku. Moneta na szyi robiła się zimna, gdy dotykała ziemi, a potem parzyła mu skórę nagromadzonym chłodem, który utrzymywał się dłużej niż powinien.

Gdy szepty za bardzo ciążyły mu na sercu, uciekał przed nimi na dach. Ale prędzej czy później wołały, więc schodził na ulice mokre po pierwszych wrześniowych deszczach, sprzedawał obrazy i słuchał, jak przemawia do niego ziemia.

Pojawienie się ptaków sprawiło mu niespodziankę – spodziewał się, że coś wylezie spod ziemi, wyrywając bruk na Nowym Arbacie i sięgając w górę, coraz wyżej, pożerając świat, ściągając go do najniższego poziomu energetycznego. Ale ptaki fruwały po niebie, łopocząc skrzydłami; śledził je wzrokiem, gdy krążyły nad głodnym, znękanym miastem.

W miarę jak rosła jego fascynacja, jadł coraz mniej, pił coraz więcej i mało kiedy sypiał. Gdy ta kobieta poprosiła, żeby pokazał jej ptaki, nie był do końca pewien co naprawdę widział, a co wyśnił lub sobie wyobraził. Rozpaczliwie pragnął to komuś pokazać, po prostu chcąc się upewnić, że nie popada w szaleństwo. Potrzebował potwierdzenia, świadka, który stanie obok niego i będzie patrzył, jak ptaki wyłaniają się z zamkniętych okien, odbijających tylko puste niebo; chciał, by ktoś inny zobaczył drzwi odbite w kałużach, otwarte i wypuszczające na świat małe, słabe stworzenia.

Gdy zapadła noc, tańczył z niecierpliwości, jedyny sprzedawca, w czasie gdy zapalały się widmowe różowe latarnie, artysta z samotnym obrazem. Tłum kupców i gapiów rzedniał, a on garbił się w cieniach pod sklepem.

– Gdzie on jest? – Zapytał jakiś mężczyzna.

– Tutaj. – Kobieta, którą poznał za dnia, stanęła w ciepłej kałuży światła. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciw temu, że przyprowadziłam Jakowa.

– Przeciw? Niby czemu? – Zerknął koso na krępego mężczyznę z torbą na ramieniu. Torba zaskrzeczała.

– To mój ptak – wyjaśnił mężczyzna. – Wypadł z gniazda.

Fiodor nieśpiesznie obejrzał młodą wronę. Coś w tym mężczyźnie budziło jego niepokój – sposób, w jaki się poruszał, taki sztywny, niemal jak robot, jakby często ćwiczył, pracując nad utrzymaniem formy. Krótka fryzura. Fiodor się wzdrygnął. Miał nadzieję, że to nie jest jeden z tych pakerów, którzy parę lat temu bili hipisów i siłą obcinali im włosy, a obecnie parali się gangsterstwem.

– Chcesz mi coś pokazać? – Zapytała Galina.

– Tak. – Skinął ręką. – Chodźmy. To niedaleko.

Znajdował drogę bardziej z pamięci niż kierując się nazwami ulic; nie przypomniałby ich sobie nawet gdyby próbował, ale pamiętał zakręty, nierówne chodniki, spokojne fasady starych budynków. Kluczył, ale w końcu znalazł miejsce, którego szukał – łuk spinający dwie kamienice, wiodący na podwórko z wielką kałużą.

– Tutaj – powiedział, wskazując czarne lustro wody, oszpecone paroma plamami oleju cieknącego z pozostawionego w pobliżu zdezelowanego auta.

W kałuży przeglądały się nikłe aureole latarni, rozproszone w mglistym powietrzu, i fasada najbliższego budynku. Mała lampa zamontowana nad wejściem oświetlała drzwi, które, odbite w kałuży, jarzyły się mlecznym blaskiem.

– Patrzcie – powiedział Fiodor.

Patrzyli, aż ich oczy przestały być pewne, czy widzą odbicie, czy prawdziwe drzwi. Nieruchoma powierzchnia kałuży pogłębiała iluzję absolutnej ciemności otaczającej odwrócone do góry nogami drzwi, wiszące w pustej przestrzeni bez szczególnego celu. Potem drzwi zaczęły się otwierać, powoli.

– Nie podnoście głów – przykazał Fiodor. – Nie patrzcie na prawdziwe. Obserwujcie odbicie, to jest ważne.

Drzwi się otworzyły i poczerniały od bezliku szpaków, które z sykiem wypadały z drzwi w kałuży i mknęły ku nocnemu niebu nad ich głowami, bez stadium przejściowego i bez śladu wody na lśniących piórach.

Wrona w torbie Jakowa zakrakała na znak rozpoznania i zatrzepotała skrzydłami. Nie umiała latać, ale to nie powstrzymało jej od podjęcia próby. Zanim Jakow zdążył wepchnąć ją z powrotem, wyprężyła skrzydła, załopotała i spadła. Nie burząc powierzchni wody, zniknęła w drzwiach w kałuży.

4 WEJŚCIE

Galina spojrzała na Jakowa, który z rozdziawionymi ustami wlepiał wzrok w kałużę, która właśnie połknęła jego wronę. Lekko zanurzyła palce, ale poczuła tylko wodę i błoto, nie znalazła ptaka. Odbicie drzwi podskoczyło i rozpadło się na kawałki, ostro zarysowane w księżycowej bieli, falujące na powierzchni.

– Może powinieneś skoczyć za swoim ptakiem – powiedział Fiodor do Jakowa. W jego ciemnych oczach odbijał się żar na końcu papierosa, a gdy się zaciągnął, pomarańczowe błyski rozświetliły zapadnięte policzki.

– Dokąd? – Zapytał Jakow.

Fiodor wskazał na kałużę, znów spokojną. Drzwi były zamknięte.

Galina przenosiła spojrzenie z jednego mężczyzny na drugiego. Znaleźli się w impasie – negowanie zniknięcia wrony wydawało się równie niedorzeczne jak twierdzenie, że drzwi odbite w wodzie mogą wpuszczać i wypuszczać ptaki. Galina przywykła do dziwnych zdarzeń, ale dzielenie ich z kimś obcym było dla niej nowym doświadczeniem. Czuła się bezradna, słaba bez podnoszącego na duchu koca szaleństwa, który skrywał ją przed tym, czego nie chciała widzieć, i pozwalał wszystko wyjaśnić – na podobnej zasadzie właściciele kotów nie mają powodu obawiać się nocnych hałasów w swych domach. To tylko kot, mówią sobie, nawet gdy zwierzak śpi spokojnie w nogach łóżka. Nie ma się czym przejmować.