Diego był bliski łez.
– Nie rezygnujcie, chłopcy! My…
Pete wyprostował się czujnie.
– Ciii! Słuchajcie!
Przez dłuższy czas było cicho. Potem usłyszeli wszyscy – niewyraźny grzechot metalu na zewnątrz. Dobiegł ponownie z innej strony, a następnie dał się słyszeć odgłos stukania.
– Ciii – szepnął Jupiter, kładąc palec na ustach.
Grzechot dochodził teraz z jeszcze innej strony.
– Ktoś tam grzebie w złomie – powiedział Bob. – Ktoś, kto domyśla się, że tu jesteśmy.
– Czy ktoś szedł za którymś z was? – zapytał Jupiter.
– Za mną nie – szepnął Bob.
– Ja… ja nie jestem pewien. Spieszyłem się i nie sprawdziłem – powiedział Pete.
Rozgrzebywanie i opukiwanie stert złomu trwało jeszcze parę minut. Później zaległa cisza.
– Zobacz, Bob – szepnął Jupiter.
Bob podszedł cicho do wszystkowidzącego, domowej roboty peryskopu, który wystawał nad dachem przyczepy. Z zewnątrz wyglądał jak zwykły kawał starej rury, sterczącej ze sterty złomu. Bob popatrzył przez okular.
– Idzie przez plac – powiedział. – To ten rządca Cody! Wciąż się rozgląda. Teraz wychodzi ze składu. Nie ma go, chłopaki!
Bob odszedł od wszystkowidzącego.
– Musiał śledzić jednego z nas. Chciał zobaczyć, co robimy. Jupe, czy sądzisz, że to on podsłuchiwał wczoraj u Emiliana Paza?
– Tak podejrzewam – odpowiedział Jupiter w zamyśleniu. – Chudy i ten Cody zdają się bardzo interesować naszymi poczynaniami. Ciekaw jestem, czy mają jakiś inny powód, poza tym, że chcą pomóc panu Norrisowi w przejęciu rancza Alvarów.
– Może wiedzą coś o mieczu i chcą go sami znaleźć! – wykrzyknął Diego.
– To możliwe.
– Jeśli wiedzą coś, to jest to już więcej, niż my wiemy – powiedział Pete.
Jupiter kiwnął głową ze smutkiem.
– Byłem pewien, że znajdziemy starą mapę, z której dowiemy się, co to jest Zamek Kondora.
– Może potrzebna nam stara indiańska mapa i stary Indianin do odcyfrowania jej – zaśmiał się Pete.
– Szalenie zabawne – burknął Bob. – Żarty nie pomogą nam…
– Pete! – wykrzyknął Jupiter. – Myślę, że trafiłeś w sedno!
– O rany, to był tylko taki dowcip. Nie musisz…
– Nie – przerwał mu Jupiter – ja to mówię serio! To może być wyjście! Oczywiście, ale byłem głupi!
– Jakie wyjście? – Pete wciąż nie pojmował.
– Prawdziwie stara mapa! Gdyby don Sebastian użył nazwy, którą każdy w 1846 roku mógł znaleźć na mapie, Amerykanie wpadliby na to! Wiedział, że przeczytają list, umieścił więc nazwę z mapy tak starej i unikalnej, że tylko on i Jose mogli do niej dotrzeć. Nawet nie pomyślałem, żeby poprosić historyka o naprawdę stare mapy, które są zbyt cenne, żeby leżeć po prostu w pokoju map. Chodźcie, chłopaki! Wracamy do Towarzystwa Historycznego!
Przeczołgali się na łeb, na szyję przez Tunel Drugi. Na jego końcu sprawdzili uważnie, czy nie obserwuje ich Cody ani ktokolwiek inny. Następnie popędzili do swych rowerów, z Jupiterem na czele.
Gdy wyjeżdżali ze składu, z drugiej strony ulicy zagrzmiało wołanie:
– Jupiter!
Na progu domu Jonesów stała ciocia Matylda, mocno rozgniewana.
– Gdzieżeś to był, łobuzie! Zapomniałeś o przyjęciu urodzinowym dziadka Mateusza? Za piętnaście minut musimy wyjść! Chodź tutaj i przebierz się w porządne ubranie! Z kolegami zobaczysz się innego dnia.
– Och, nie! – jęknął Jupiter. – Zapomniałem! Dziś są osiemdziesiąte urodziny dziadka. Rodzina urządza przyjęcie na jego cześć na drugim końcu Los Angeles. Nie mogę się od tego wykręcić i na pewno wrócimy późno. Musicie popracować beze mnie.
– Jupiter! – w głosie cioci Matyldy pobrzmiewało groźne ostrzeżenie.
Jupiter pomachał smutno ręką na pożegnanie i przeszedł na drugą stronę ulicy.
– Co teraz? – spytał Pete.
– Idziemy do Towarzystwa Historycznego, oczywiście – odpowiedział Bob, przejmując dowodzenie.
Po minucie zapomnieli już zupełnie o Jupiterze, podnieceni nową perspektywą.
Dyżurny historyk zamyślił się na chwilę po wysłuchaniu ich prośby.
– Prawdziwie stara mapa? Tak, mamy jedną w naszej kolekcji unikalnych dokumentów. Jedna z najwcześniejszych, z 1790 roku. Jest tak delikatna, że rzadko przynosimy ją tu, do światła, i pokazujemy.
– Bardzo pana prosimy, czy pozwoli nam pan ją obejrzeć? – nalegał Bob.
Historyk zawahał się i w końcu skinął głową. Poprowadził ich na zaplecze i otworzył znajdujące się tam drzwi. Weszli do pokoju bez okien, w którym utrzymywano stałą temperaturę i wilgotność. Wszystkie dokumenty przechowywano w szklanych gablotach lub na półkach za szkłem. Historyk sprawdził coś w katalogu, po czym odemknął szufladę i wydobył szklaną kasetę, płaską i długą. Leżała w niej prymitywna, stara mapa, narysowana brązową kreską na grubym, pożółkłym papierze.
– Proszę, żebyście nie próbowali nawet wyjmować jej spod szkła – powiedział.
Chłopcy pochylili się.
– Tu – wskazał Diego z zapartym tchem. – Po hiszpańsku: Zamek Kondora!
– Jest! – Bob nie posiadał się z radości.
– Wprost na naszym ranczu, jeśli ta kręta linia oznacza rzekę Santa Inez – powiedział Diegc.
– Na co czekamy!? – wykrzyknął Pete.
Podziękowali zdziwionemu historykowi i pobiegli do swych rowerów.
Rozdział 8. Zamek Kondora
Deszcz ustał, ale ciemne chmury wisiały wciąż nisko nad górami, gdy detektywi i Diego jechali drogą przez ranczo Alvarów. Zmierzali w kierunku starej tamy, gdzie niedawno zmagali się z pożarem poszycia. Poniżej tamy, w miejscu, gdzie droga zataczała łuk wzdłuż wyschniętego strumienia i pasma wzgórz, Diego zatrzymał się.
– Jeśli dobrze odczytałem mapę, Zamek Kondora jest skalnym szczytem na końcu tego ostatniego pasma – powiedział. – Santa Inez przepływa zaraz po jego drugiej stronie.
Ukryli rowery w zaroślach przy drodze i przedarli się przez gęste poszycie nad brzeg głębokiego wąwozu, którym płynął strumień. Tama, niewidoczna stąd, znajdowała się na lewo od nich, poza niskim, pokrytym zaroślami wzniesieniem, które zamykało strumień.
Chłopcy spojrzeli w górę, na szczyt wysokiego wzgórza po drugiej stronie strumienia. Na lewym końcu jego grzbietu, zaraz nad ostro opadającym ku niskiemu wzniesieniu zboczem, sterczała wysoka skała.
– To musi być to! – powiedział Diego. – Dokładnie tak, jak pokazuje mapa.
– Jak to się teraz nazywa? – zapytał Pete, gdy zbiegli do błotnistego strumienia i zaczęli piąć się na wzgórze.
– O ile wiem, nie ma nazwy – odpowiedział Diego.
Wysoki grzbiet załamywał się i dzielił na dwie części; niższa, stanowiąca dwie trzecie grzbietu, opadała łagodnym stokiem, pokrytym dużymi okrągłymi głazami i krzewami; wyższa część miała stok stromy i niemal wyłącznie skalisty, bez roślinności. Chłopcy dyszeli mocno, gdy wspięli się na wyższy odcinek i stanęli na gigantycznej skale, która zwieńczała długą grań.
– Zamek Kondora – powiedział Bob z przejęciem.
Z wielkiej skały rozciągał się daleki widok, tylko na północy wznosiły się góry. Chłopcy widzieli tamę i rzekę poza nią, ze zwęglonym poszyciem po obu jej stronach.
– Woda przybiera powyżej tamy i przecieka już trochę przez nią – powiedział Diego. – Jeśli deszcz nie ustanie, będziemy mieli na dole prawdziwą rzekę.
Bob wskazał niskie wzniesienie u stóp wzgórza.
– Patrzcie, jak to wzniesienie oddziela strumień od rzeki i tamy. Gdyby go tam nie było, mielibyśmy drugą rzekę.
Chłopcy rozglądali się dokoła. Na zachodzie widać było drogę i głęboki strumień, który biegł na południe, aż po ruiny hacjendy, odległe niemal o milę. W kierunku południowym ciągnęły się dalsze pasma wzgórz. Daleko za nimi chłopcy mogli wypatrzeć Rocky Beach i ocean, ciemny tego pochmurnego dnia. Po drugiej, wschodniej stronie grani płynęła Santa Inez, zataczając łuk na południowy wschód. Za korytem Santa Inez rozciągał się płaski, zielony teren i mogli dostrzec odległe o parę kilometrów zabudowania i korral rancza Norrisów. Droga, biegnąca przez ranczo Norrisów, wznosiła się z południa ku tamie na północy i następnie znikała w górach.