Bob i Pete usiedli w jednej z kabin. Wkrótce drzwi po drugiej stronie otworzyły się i strażnik więzienny wprowadził Pica. Pico usiadł za barierą naprzeciw chłopców.
– Cieszę się, że przyszliście, ale niczego mi nie trzeba – powiedział cicho.
– Wiemy, że nie rozpaliłeś tego ogniska! – zawołał Pete.
Pico uśmiechnął się.
– Ja też to wiem. Niestety, szeryf tego nie wie.
– Ale my myślimy, że możemy to udowodnić – powiedział Bob.
– Udowodnić? Jak, chłopcy?
Powiedzieli mu, co przypomnieli sobie w związku z kapeluszem.
– Tak więc – mówił Bob – o trzeciej po południu pod szkołą w Rocky Beach wciąż nosiłeś kapelusz. Dopóki wszyscy nie przyjechaliśmy do hacjendy, nie mogłeś go zostawić koło ogniska na ranczu Norrisa. A wtedy pożar już się zaczął, wzniecony przez kogoś innego!
Picowi zabłysły oczy.
– A więc mój kapelusz dostał się na ziemię Norrisów po wszczęciu pożaru! Wspaniale, chłopcy! Doprawdy, jesteście bardzo dobrymi detektywami. Tak, mój kapelusz musiał się tam znaleźć przypadkowo lub…
– Lub ktoś położył go tam celowo! – dokończył Bob.
– Żeby móc mnie fałszywie oskarżyć – skinął głową Pico. – Ale nie możecie udowodnić, że nosiłem kapelusz w szkole. To tylko słowa.
– Tak – przyznał Bob – ale znamy prawdę i teraz musimy tylko odkryć, jak kapelusz znalazł się koło ogniska.
– Musimy więc wiedzieć, gdzie go zostawiłeś – powiedział Pete. – Miałeś go w szkole i pamiętam, że nosiłeś go w składzie złomu. A na ciężarówce?
– Na ciężarówce? – Pico zmarszczył czoło. – Tak, wszyscy siedzieliśmy na platformie ciężarówki. Opowiadałem o mojej rodzinie. Być może… nie, nie jestem pewien. Nie pamiętam, żebym zdjął kapelusz ani żebym go nosił!
– Musisz sobie przypomnieć! – powiedział Pete z naciskiem.
– Myśl! – naglił Bob.
Lecz Pico tylko patrzył na nich bezradnie.
Diego westchnął ze znużeniem i przesunął aparat do odczytywania mikrofilmów na następną stronę starej gazety. Jupiter wysłał go tutaj do Biblioteki Publicznej w Rocky Beach, kiedy się dowiedzieli, że Towarzystwo Historyczne nie ma pełnego zbioru starych gazet. Diego przeglądał numery tygodnika, wydawanego w Rocky Beach w 1846 roku, z okresu dwu miesięcy. Był teraz przy czwartym tygodniu października. Jak dotąd, znalazł bardzo mało. Nic nie pisano o don Sebastianie, poza wzmianką o jego śmierci. Krótka relacja była wyraźnie oparta na raporcie sierżanta Brewstera i nie wnosiła nic nowego.
Diego znowu westchnął i się przeciągnął. W czytelni panowała cisza, którą zakłócał jedynie szum deszczu za oknami. Zabrał się dla odmiany do małej sterty książek, leżących na stole obok niego. Były to dziewiętnastowieczne wspomnienia i pamiętniki miejscowych obywateli.
Diego otworzył pierwszą książkę i zaczął szukać zapisów z połowy września 1846 roku.
Jupiter zamknął kolejny, piąty, z przeczytanych dzienników i wsłuchał się w szum deszczu za oknem Towarzystwa Historycznego. Stare, ręcznie pisane dzienniki hiszpańskich osadników były fascynujące i Jupiter musiał sobie przypominać, że winien się ograniczyć jedynie do zapisów z okresu, w którym miała miejsce ucieczka don Sebastiana. Ale na razie, nawet zapiski z tych burzliwych dni września 1846 roku nie dały mu nic.
Zniechęcony, bez większej nadziei otworzył szósty dziennik. Wreszcie chociaż nie musiał się męczyć z odczytywaniem zapisów. Szósty dziennik pisany był po angielsku, przez podporucznika kawalerii w amerykańskiej armii najeźdźców Fremonta.
Jupiter odszukał strony z połowy września i zaczął szybko czytać.
Dziesięć minut później pochylił się nagle, podekscytowany, i raz jeszcze przeczytał uważnie stronę w dzienniku dawno zapomnianego podporucznika. Następnie zerwał się z miejsca, zrobił odbitkę, zwrócił stare dzienniki historykowi i wyszedł spiesznie w deszcz.
W więziennym pokoju odwiedzin Pico ponownie potrząsnął głową.
– Nie mogę sobie przypomnieć, chłopcy. Wybaczcie.
– W porządku – powiedział Bob uspokajająco. – Przejdźmy to krok po kroku. A więc miałeś kapelusz pod szkołą. Jupiter pamięta to wyraźnie i myślę, że ja też. Teraz…
– Założę się, że Chudy i nawet ten Cody też pamiętają, tylko czy zechcą się przyznać – wtrącił Pete z goryczą.
– Nie zechcą – powiedział Bob. – Pete jest zupełnie pewien, że w składzie złomu wciąż miałeś kapelusz. Na ciężarówce mówiłeś nam o nadaniu ziemi Alvarom. Pamiętam, że wskazywałeś nam miejsca, nie trzymałeś więc kapelusza w ręce. Było wietrzno i chłodno, więc prawdopodobnie miałeś go dla osłony na głowie.
– Następnie przyjechaliśmy do hacjendy – podjął Pete. – Wysiedliśmy wszyscy i rozmawiałeś z wujkiem Tytusem o posągu Cortesa. Co potem, Pico? Czy może poszedłeś do domu i tam zostawiłeś kapelusz?
– No… – Pico myślał z natężeniem. – Nie, nie wchodziłem do domu. Ja… my wszyscy… czekaj! Tak, zdaje się, że pamiętam!
– Co?! – wykrzyknął Pete.
– Mów – naglił Bob.
Oczy Pica błyszczały.
– Wszyscy poszliśmy prosto do stajni obejrzeć rzeczy, które chciałem sprzedać panu Jonesowi. W stajni było mroczno i rondo kapelusza rzucało mi cień na oczy. Kapelusz przeszkadzał mi, więc go zdjąłem i… – Alvaro popatrzył na chłopców – powiesiłem na kołku przy drzwiach! Tak, jestem pewien. Powiesiłem go w stajni i potem, gdy Huerta i Guerra krzyczeli “pożar”, wybiegłem wraz z wami i zostawiłem kapelusz w stajni!
– Więc tam powinien być, a nie obok ogniska na ranczu Norrisów – powiedział Bob.
– No, to znaczy, że ktoś go zwędził ze stajni, nim się zapaliła, i położył koło ogniska, żeby wrobić Pica! – wykrzyknął Pete.
– Ale wciąż nie mamy żadnego dowodu – powiedział Pico.
– Może znajdziemy jakiś dowód rzeczowy w stajni, jeśli nie wszystko się spaliło! – zawołał Bob. – Chodźmy, Pete, opowiedzieć wszystko Jupe’owi.
Chłopcy pożegnali się z więźniem i wyszli spiesznie.
Pojechali prosto z więzienia do Towarzystwa Historycznego i pędem wpadli do środka. Jupitera już tam nie było!
– Gdzie on mógł pójść? – zastanawiał się Pete.
– Nie wiem – Bob zagryzł wargi. – Mamy dwie godziny do zmroku. Dość czasu, żeby poszukać w stajni Alvarów dowodu na to, że ktoś skradł kapelusz Pica.
– Chodźmy więc – zdecydował Pete. – Może Jupe też tam poszedł z Diegiem.
Pobiegli z powrotem do swych rowerów. Pedałowali szybko, jadąc w ulewnym deszczu do spalonej hacjendy Alvarów.
Rozdział 12. Odkrycie w ruinach
Deszcz ustał w chwili, gdy Bob i Pete wjeżdżali na podwórze hacjendy. Sczerniałe ruiny były ciche i opustoszałe, wyglądały jak postrzępione szkielety budynków na jakimś polu bitwy. Na wzgórzu za hacjendą posąg bezgłowego konia wynurzał się z pędzonych wiatrem, niskich chmur, niesamowity i groźny. Jupitera i Diega nie było nigdzie widać.
– Może powinniśmy zaczekać – zawahał się Pete.
– Skoro już tu jesteśmy, możemy się chyba rozejrzeć dokoła – powiedział Bob – zobaczymy, może uda się coś znaleźć.
Pete popatrzył na zapadłe ściany i zwalone krokwie starej stajni.
– Rany, co to za śmietnik! Od czego zaczniemy?
– Myślę – odparł Bob z wolna – że Jupe by powiedział: trzeba zacząć od początku. Powinniśmy szukać wokół stajni czegoś, co ktoś mógł upuścić. Może też uda nam się znaleźć jakieś odciski stóp.
Pete skinął głową i rozdzielili się, obchodząc z dwóch stron korral przed stajnią. Nisko pochyleni, wpatrując się w każdy centymetr rozmokłej ziemi, zbliżali się powoli do drzwi stajni. Wielodniowy deszcz zmienił cały korral i podwórze w gliniaste błoto, gładkie i kleiste. Przylgnęło do ich butów i wydawało przykry odgłos, gdy stawiali kroki.