Ciężarówka skręciła teraz w prawo, na bitą drogę, wzdłuż której rosły drzewa awokado. Wkrótce skręciła ponownie w prawo, wjeżdżając na rozległe, nagie podwórze.
– Witajcie w hacjendzie Alvarów – powiedział Pico.
Po zejściu z ciężarówki, detektywi zobaczyli długą, niską, ceglaną hacjendę. Ściany miała bielone, głęboko osadzone okna i stromy dach, kryty czerwoną dachówką. Dach opadał aż nad frontową werandę i wsparty był na drewnianych słupach i belkach. Na lewo od hacjendy stała ceglana stajnia. Teren przed nią był ogrodzony płotem, tworząc korral. Poskręcane dęby rosły wokół stajni i korralu, i poza hacjendą. Wszystko zdawało się niegościnne i zniszczone pod listopadowym, pochmurnym niebem.
Strumień, który przecięli po drodze, biegł w pobliżu hacjendy, a za nim wznosiły się długie wzgórza. Jupiter pokazał wujkowi pomnik Cortesa.
– To na sprzedaż? – spytał szybko Tytus.
– Nie, ale w stajni jest dużo rzeczy na sprzedaż – odpowiedział Pico.
Hans podprowadził ciężarówkę pod korral, a pozostali poszli przez piaszczysty teren do stajni. Wewnątrz było mroczno i Pico odwiesił swój kapelusz na kołek, aby wygodniej mu było pokazywać rodzinne skarby. Wujek Tytus i detektywi otworzyli szeroko oczy na ich widok.
Długi budynek stajni wyposażony był do połowy w przegrody dla koni i zwykły farmerski ekwipunek. Druga połowa była magazynem. Od podłogi po sufit zwalono tam stoły, krzesła, skrzynie, sekretery, komody, lampy naftowe, narzędzia, draperie, miski, dzbany, wanny i nawet stary dwukołowy powóz. Na widok tak bajecznych skarbów, wujek Tytus zaniemówił z wrażenia.
– Alvarowie mieli kiedyś wiele domów – wyjaśniał Pico. – Teraz mamy tylko hacjendę, a umeblowanie pozostałych jest tutaj.
– Kupuję wszystko natychmiast! – wykrzyknął wujek Tytus.
– Patrzcie! – zawołał Bob. – Stara zbroja! Hełm i pancerz.
– Miecze i siodła ze srebrnymi okuciami! – wtórował mu Pete.
Wszyscy zaczęli szperać z zapałem. Wujek Tytus właśnie zdążył się zabrać do spisywania rzeczy, gdy na dworze rozległ się krzyk. Wujek Tytus przerwał pisanie. Po chwili krzyczały już dwa głosy.
Zaczęli nasłuchiwać. Znowu nadbiegł krzyk, teraz już wyraźniejszy.
– Pożar! Pożar!
Pożar! Na łeb, na szyję rzucili się do drzwi.
Rozdział 3. Pożar!
Gdy detektywi wybiegli ze stajni, poczuli unoszący się w powietrzu lekki zapach dymu. Na podwórzu stali dwaj mężczyźni, machali rękami i krzyczeli:
– Pico! Diego! Tam!
– Za tamą!
Pico pobladł. Z korralu widać było słup dymu, wznoszący się ku pochmurnemu niebu znad wyschniętych na brąz gór na północy. Oznaczał najgroźniejsze ze wszystkich niebezpieczeństwo – pożar poszycia!
– Daliśmy znać straży pożarnej i zarządowi lasów! – krzyknął jeden z mężczyzn. – Szybko, bierzcie łopaty i siekiery!
– Trzeba tam jechać! – krzyczał drugi. – Weźcie wasze konie!
– Jedźmy naszą ciężarówką! – powiedział Jupiter.
– Dobra – zgodził się Pico. – Łopaty i siekiery są w stajni.
Rosły Hans pobiegł zapuścić motor ciężarówki, a pozostali taszczyli ze stajni narzędzia. Diego i wujek Tytus wsiedli spiesznie do szoferki. Wszyscy inni stłoczyli się na otwartej platformie, uczepiwszy się boków, gdy ciężarówka ruszyła. Pico, bez tchu, przedstawił dwóch mężczyzn, którzy wszczęli alarm.
– To nasi przyjaciele, Leo Guerra i Porfirio Huerta. Ich rodziny od wielu pokoleń pracowały na hacjendzie Alvarów. Teraz Leo i Porfirio mają małe domy wyżej, przy drodze, i pracują w mieście, ale wciąż pomagają nam na ranczu.
Dwaj niscy, czarnowłosi mężczyźni uprzejmie przywitali się z chłopcami. Potem, gdy Hans wyjechał na wąską bitą drogę, wiodącą ku górom przez ranczo Alvarów, patrzyli przed siebie z niepokojem ponad dachem szoferki. Na ich suchych, wysmaganych wiatrem twarzach malowała się troska. Tarli nerwowo ręce o swe stare, połatane dżinsy.
W miarę jak ciężarówka posuwała się na północ, dym gęstniał i niemal zdławił światło pochmurnego dnia. Detektywi tylko mgliście zdawali sobie sprawę z tego, co mijali – ledwie można było rozpoznać ogród warzywny z rowami nawadniającymi i na polu stado koni, galopujących na południe. Początkowo droga biegła równolegle do wyschniętego strumienia i pasma wzgórz za nim. Później, bliżej gór, rozwidlała się. Pożar wybuchł na wprost prawego odgałęzienia. Hans skierował ciężarówkę na wyboistą drogę, wjeżdżając w rozchodzący się wokół dym. Droga skręcała do suchego strumienia, który kończył się nagle u stóp wysokiego, skalistego wzgórza. Zaraz za tym punktem kończyło się samo wzgórze i ciężarówka minęła starą, kamienną tamę na prawo od drogi. Poniżej tamy, wyschnięte koryto Santa Inez zataczało łuk na południowy wschód, wzdłuż przeciwległego zbocza długiego wzgórza. Powyżej tamy znajdował się rezerwuar – nie większy od wąskiego stawu u podnóża niskiej góry. Gdy ciężarówka objeżdżała dookoła staw, ukazały się skaczące w górę przez dym płomienie.
– Stać! – krzyknął Pico.
Ciężarówka zahamowała ze zgrzytem, niecałe sto metrów od nacierającego ognia, i wszyscy wysiedli.
– Rozstawcie się jak najszerzej i niech każdy wykarczuje kawałek poszycia – komenderował Pico. – Ziemię rzucajcie w stronę płomieni. Może zdołamy skierować ogień do stawu! Szybko!
Powyżej stawu, za tamą, ogień wypalił szerokie półkole po obu stronach rzeki. Czerń spalonego poszycia powiększała się zastraszająco. Dym unosił się znad niej, a płomienie wyskakiwały w górę, niczym chowające się gdzieś przy ziemi diabliki. Żywe, szarozielone zarośla w sekundę zmieniły się w sczerniałe popioły.
– Dobrze, że prawie nie ma wiatru! – zawołał Pete. – Kopać, chłopaki!
Rozstawiali się na wprost nadciągającej wolno linii ognia, po lewej stronie rzeki, i wzięli się do wycinania drzewek, wyrywania poszycia i kopania płytkiego rowu, rzucając ziemię w stronę ognia.
– Patrzcie! – Bob wskazał drugi brzeg rzeki. – Przyjechał Chudy i ten rządca Cody!
Za rzeką Chudy, rządca i jeszcze wielu mężczyzn wysypywało się z półciężarówki Norrisa i dwu innych ciężarówek. Uzbrojeni w łopaty i siekiery wszczęli po swej stronie walkę z pożarem. Jupiter zauważył, że był tam nawet pan Norris, który wymachując rękami rzucał rozkazy.
Obie grupy walczyły z ogniem, ledwie widząc się nawzajem przez dym i płomienie. Zdawało się, że trwało to całe godziny, ale sądząc z wysokości słońca, ukazującego się od czasu do czasu przez dym i ciemniejące chmury, nie minęło więcej niż pół godziny od przybycia obu ekip.
Przyjechali ludzie z zarządu lasów, z cysternami chemikalii i buldożerami. Pomocnicy szeryfa przyłączyli się do grupy Alvarów i Norrisów. Wozy straży pożarnej nadciągały z Rocky Beach i ze wszystkich okolic. Wozy z pompami podjechały tyłem do stawu i rzeki i wkrótce potężny strumień wody uderzył w nacierające płomienie.
Wszystkie ciężarówki wysłano po oczekujących ochotników. Odjechał Hans, a po drugiej stronie stawu ciężarówki Norrisów pędziły na południe, do szosy lokalnej.
Kilka helikopterów i samolotów nurkowało nisko nad płomieniami i dymem, wylewając na nie zbiorniki wody i tłumiących ogień chemikaliów. Niektóre przelatywały aż za góry, nad niewidoczny stąd pożar. Inne oblewały swym ładunkiem walczące z ogniem ekipy.
Przez następną godzinę wydawało się, że zmagania są bezowocne. Płomienie postępowały coraz dalej. Wszyscy musieli się cofać, żeby dym ich nie dławił. Ale brak wiatru i szybka akcja tak po stronie Alvarów, jak i Norrisów, powoli przynosiła efekty. Ogień w końcu jakby się zawahał. Wciąż buchał wściekle, okrywając gęstym dymem niebo i ziemię, ale zdawał się tylko pozorować natarcie, stąpając w miejscu, jak unieruchomiona armia.