Został więc zatrzymany, ale nie ugaszony! Ciężarówki nie przestawały jeździć tam i z powrotem, przywożąc nowych ochotników z odległej szosy.
– Nie ustawajcie! – krzyczał kapitan strażaków. – W każdej chwili może zacząć się znów rozprzestrzeniać!
Dziesięć minut później Jupiter wyprostował się ze znużeniem, by otrzeć spoconą twarz. Coś go pacnęło w policzek i wykrzyknął:
– Deszcz! Pico! Wujku Tytusie! Pada!
Powoli spadały wielkie ciężkie krople. Rozciągnięci w długą linię, walczący z ogniem przerwali pracę i spoglądali w górę. Wtem niebo jakby się otworzyło i na ich poczerniałe od dymu twarze runął istny potop. Rozbrzmiał wielki zgodny okrzyk radości, a ogień syczał i parował.
– Deszcz! – radował się Bob, podstawiając umazaną sadzą twarz pod nawałnicę wody. Co pewien czas rozlegał się grzmot.
Dym roznosił się wokół i języki płomieni wciąż lizały zwęglone zbocza, ale niebezpieczeństwo już minęło. Ochotnicy zbierali się do odjazdu, zostawiając resztę pracy strażakom i służbie leśnej.
Ludzie Alvarów, umorusani, mokrzy i zmęczeni, zgromadzili się na bitej drodze koło tamy. Hans nie wrócił jeszcze z ostatniej tury. Ulewa zaczęła słabnąć, przeszła w równomierną mżawkę i niebo późnego popołudnia trochę przejaśniało.
– Chodźcie – powiedział Pico. – Możemy wrócić pieszo. To niecała mila, rozgrzejemy się w ruchu. Zmęczeni, przemoczeni, ale szczęśliwi chłopcy pomaszerowali w dół wraz z innymi. Wąska bita droga, błotnista od deszczu, zatłoczona była ciężarówkami i pieszymi, zmierzającymi wolno na południe. Na wprost majaczył wysoki grzbiet, oddzielający Santa Inez od wyschniętego strumienia.
Pico obrzucił spojrzeniem tłumy grzęznące w błocie i pociągnął za sobą swych towarzyszy.
– Tędy jest krótsza i przyjemniejsza droga do hacjendy – wyjaśnił detektywom i wujkowi Tytusowi.
Poszli skrajem tamy i znaleźli się na wielkim, pokrytym niskimi zaroślami wzniesieniu u stóp wysokiego pasma wzgórz. Było to wzniesienie, które zamykało strumień po zachodniej stronie. Niewyraźna ścieżka wiodła w dół do koryta rzeki. Nim zeszli w dół, obejrzeli się za siebie. Cały obszar powyżej tamy, po obu stronach rzeki, był zniszczony przez ogień.
– Spalona ziemia nie zdoła zatrzymać wody – powiedział posępnie Leo Guerra. – Jeśli będzie dalej padało, dojdzie do powodzi.
Szli spiesznie w dół wzniesienia i wzdłuż błotnistego teraz koryta Santa Inez. Po drugiej stronie rzeki przebiegała bita droga, prowadząca przez ranczo Norrisów. Była również zatłoczona pojazdami i ludźmi wracającymi na szosę lokalną. Detektywi dostrzegli sunącą wolno półciężarówkę Norrisów. Chudy siedział wraz z innymi na platformie. Zobaczył chłopców po drugiej stronie rzeki, ale nawet on był zbyt zmęczony, by zareagować.
– Czy to już ziemia Norrisów? – zapytał Bob.
Pico skinął głową.
– Rzeka stanowi naszą granicę, od szosy lokalnej aż po tamę. Potem granica biegnie na północny wschód, przez krótki odcinek w górach. Tama i rzeka powyżej niej znajdują się w całości na naszej ziemi.
Wysokie skaliste wzniesienie na prawo od nich obniżyło się. Detektywi mogli teraz widzieć poza nim kilka długich wzgórz, wybiegających na południe. Pico wszedł na trawiasty szlak, odbijający od koryta rzeki i wiodący przez małe pagórki. Maszerowali, rozciągnięci w długi sznur, i podziwiali nie dotknięty ogniem krajobraz. Pagórki były porośnięte rzadkimi, niskimi zaroślami, między którymi przeświecały brązowe skały. Dym wciąż unosił się w powietrzu, ale deszcz niemal ustał. Słońce na chwilę przebiło się przez chmury i zaszło.
Pete miał wciąż dość sił, by iść szybko, a Jupiter zbyt się niecierpliwił, by marudzić. Wkrótce obaj wysunęli się na czoło pochodu. Gdy wspinali się po zboczu ostatniego wzgórza, odbili już od reszty o dziesięć lub dwadzieścia metrów.
– Jupe! – wykrzyknął Pete wskazując w górę.
Wysoko, na górskim grzbiecie nad nimi, przez snujący się dym przebijał się mężczyzna na wielkim, czarnym koniu! Chłopcy wpatrywali się w półmroku w szarżującego wierzchowca, którego potężne kopyta biły przesycone dymem powietrze i którego głowa…
– On… on… – wyjąkał Jupiter. – On nie ma głowy!
Stojący dęba na grani wielki koń był stworem bezgłowym.
– Uciekajmy! – wykrzyknął Pete.
Rozdział 4. Bezgłowy koń
Mieli wrażenie, że bezgłowy koń skacze na nich przez dym!
Pete i Jupiter zawrócili w ucieczce, równocześnie Bob i Diego biegli w górę. Za nimi, wąską ścieżką wśród wzgórz, spieszyli wujek Tytus, Pico, Leo Guerra i Porfirio Huerta.
– On nie ma głowy! – wrzeszczał Pete. – To duch! Uciekajmy!
Bob zatrzymał się i spojrzał w górę na jawiącego się w rzedniejącym dymie konia i jeźdźca. Otworzył szeroko oczy.
– Jupe, Pete, to tylko… – zaczął.
Diego pokładał się ze śmiechu.
– To posąg Cortesa, chłopcy! Dym wywołał wrażenie, że koń się porusza!
– To nie może być Cortes! – krzyczał Pete. – Ten wasz posąg miał głowę!
– Głowę? – Diego przyglądał się uważnie. – Ależ tak, koń stracił głowę! Ktoś uszkodził posąg! Pico!
– Widzę – powiedział Pico, który zbliżył się wraz z pozostałymi. – Chodźmy się temu przyjrzeć.
Wdrapali się po zasnutym dymem zboczu pod drewniany pomnik. Tułów zarówno konia, jak i jeźdźca był grubo wyciosany z jednego kloca. Nogi, ręce, miecz i siodło wyrzeźbiono oddzielnie i połączono z korpusem zwierzęcia. Koń był cały czarny, tylko ozdobiony kastylijską żółcią i czerwienią. Pod wysokim siodłem, packi farby miały wyobrażać wzorzystą kapę. Jeździec był również pomalowany na czarno, z wyjątkiem żółtej brody, niebieskich oczu i czerwonych ozdób na zbroi. Farba już dawno wyblakła.
– Pomnik odmalowywano dość systematycznie, ale ostatnio nie zdołaliśmy o to należycie zadbać – powiedział Diego. – Myślę, że drewno zaczyna teraz gnić.
W trawie tuż przy pomniku zobaczyli odłamaną głowę konia z otwartym pyskiem, pokrytym wyblakłą czerwienią. Pico wskazał na ciężki metalowy pojemnik, leżący obok.
– To odwaliło koniowi głowę. Puszka po chemikaliach do gaszenia ognia. Musiała spaść z samolotu albo helikoptera, kiedy leciały nad pomnikiem.
Pete przykucnął, żeby obejrzeć głowę. Długi kawał drewna tworzył ją wraz z szyją konia. Głowa i szyja były wydrążone w środku, jakby rzeźbiarz chciał zmniejszyć ich wagę przed przymocowaniem do tułowia. Coś wystawało nieco z wydrążonej szyi. Pete wyciągnął to na zewnątrz.
– Co to? – zapytał.
– Daj obejrzeć – poprosił Jupiter.
Trzymał teraz w ręce długi, cienki walec ze skóry, usztywniony matowym metalem i pusty w środku.
– Wygląda jak pochwa miecza – powiedział z namysłem. – Wiesz, to, w czym nosi się miecz, jak rewolwer w olstrze. Tylko…
– Tylko że to zbyt obszerne – dokończył Bob. – Miecz na pewno by w tym grzechotał.
– I nie ma pętli do zawieszenia na pasie – dodał Jupe.
– Pokażcie mi to – Pico wziął walec i kiwnął głową. – Jupiter ma trochę racji. To nie jest pochwa, lecz pokrowiec. Nakładało się go na pochwę dla zabezpieczenia cennego miecza, gdy się go nie nosiło. Wygląda na bardzo stary.
– Stary? Cenny? – Diego ożywił się nagle. – Może to pokrowiec na miecz Cortesa! Pete, zajrzyj do wnętrza głowy konia.
Pete grzebał już w odłamanej głowie. Potem wstał i zbadał cały pomnik. Potrząsnął głową.
– Niczego więcej nie ma ani w szyi, ani w głowie, a tułów i nogi są pełne, nie wydrążone.